niedziela, 20 lipca 2008

Oskar widzi siebie bawiącego się gumową piłką jak prawdziwy klatek, obserwuje, jak ów Oskar przypadkiem posyła piłkę pod spódnice, a potem podąża za okrągłym pretekstem, zanim babka zdoła przejrzeć podstęp i zwrócić mu piłkę. Jeśli było to w obecności doro­słych, babka nigdy nie tolerowała mnie długo pod spódnicami. Do­rośli pokpiwali z niej, przypominali w słowach nieraz dwuznacznych jej narzeczeńskie czasy na jesiennym kartoflisku, przyprawiali bab­ce, która z natury nie była blada, o gwałtowny i długotrwały rumieniec, z czym sześćdziesięciolatce o prawie białych włosach było całkiem do twarzy.
Jeśli jednak moja babka Anna była sama - zdarzało się to rzadko, od śmierci mojej biednej mamy widywałem ją zresztą coraz rzadziej, prawie wcale, odkąd musiała zwinąć stragan na tygodniowym targu we Wrzeszczu - tolerowała mnie chętniej i dłużej pod spódnicami ziemniaczanego koloru. Nie trzeba było nawet głupiego podstępu z jeszcze głupszą gumową piłką, żeby tam się dostać. Pełzając z bębenkiem po podłodze, wysuwając jedną nogę, drugą odpychając się od mebli, zmierzałem w stronę babcinej góry, dotarłszy do stóp uno­siłem pałeczkami czterokrotną zasłonę, byłem już w środku, cztero­krotnie i równocześnie opuszczałem kurtynę, pozostawałem minut­kę bez ruchu i cały, oddychając wszystkimi porami, chłonąłem ostry zapach lekko zjełczałego masła, który zawsze, niezależnie od pory roku, panował pod owymi czterema spódnicami. Dopiero potem Oskar zaczynał bębnić. Wiedział przecież, czego babka chętnie słuchała, wystukiwał więc październikowy szum deszczu, podobny do tego, jaki musiała słyszeć wówczas przy ognisku z naci ziemniaczanej, gdy pod spódnice wśliznął się jej Koljaiczek z zapachem zaciekle ściganego podpalacza. Z pałeczek spadał na blachę drobny, ukośny deszcz, aż nade mną rozbrzmiewały westchnienia i imiona świętych, niech państwo sami przypomną sobie tutaj owe westchnienia i imio­na świętych, które rozbrzmiewały wtedy w osiemset dziewięćdzie­siątym dziewiątym, gdy babka siedziała w deszczu, a Koljaiczek w suchym i bezpiecznym schronieniu.
Gdy w sierpniu dziewięćset trzydziestego dziewiątego naprze­ciwko polskiego osiedla czekałem na Jana Brońskiego, myślałem często o babce. Mogłoby się przecież zdarzyć, że przyjechała w od­wiedziny do ciotki Jadwigi. Jakkolwiek kusząca była myśl, aby sie­dząc pod spódnicami wdychać zapach zjełczałego masła, nie wspi­nałem się dwa piętra w górę, nie dzwoniłem do drzwi z tabliczką: Jan Broński. Cóż Oskar mógłby ofiarować swojej babce? Jego bębenek był rozbity, jego bębenek stracił głos, jego bębenek zapomniał, jak szumi deszcz, który w październiku spada drobno i ukośnie na ogni­sko z naci ziemniaczanej. A ponieważ u babki Oskara można było coś wskórać tylko efektami akustycznymi jesiennych opadów, pozo­stał na Okrężnej, patrzył na owe tramwaje, które dzwoniąc przemyka­ły Poligonową to w górę, to w dół i obsługiwały wszystkie linię pięć.

Brak komentarzy: