Oskar widzi siebie bawiącego się gumową piłką jak prawdziwy klatek, obserwuje, jak ów Oskar przypadkiem posyła piłkę pod spódnice, a potem podąża za okrągłym pretekstem, zanim babka zdoła przejrzeć podstęp i zwrócić mu piłkę. Jeśli było to w obecności dorosłych, babka nigdy nie tolerowała mnie długo pod spódnicami. Dorośli pokpiwali z niej, przypominali w słowach nieraz dwuznacznych jej narzeczeńskie czasy na jesiennym kartoflisku, przyprawiali babce, która z natury nie była blada, o gwałtowny i długotrwały rumieniec, z czym sześćdziesięciolatce o prawie białych włosach było całkiem do twarzy.
Jeśli jednak moja babka Anna była sama - zdarzało się to rzadko, od śmierci mojej biednej mamy widywałem ją zresztą coraz rzadziej, prawie wcale, odkąd musiała zwinąć stragan na tygodniowym targu we Wrzeszczu - tolerowała mnie chętniej i dłużej pod spódnicami ziemniaczanego koloru. Nie trzeba było nawet głupiego podstępu z jeszcze głupszą gumową piłką, żeby tam się dostać. Pełzając z bębenkiem po podłodze, wysuwając jedną nogę, drugą odpychając się od mebli, zmierzałem w stronę babcinej góry, dotarłszy do stóp unosiłem pałeczkami czterokrotną zasłonę, byłem już w środku, czterokrotnie i równocześnie opuszczałem kurtynę, pozostawałem minutkę bez ruchu i cały, oddychając wszystkimi porami, chłonąłem ostry zapach lekko zjełczałego masła, który zawsze, niezależnie od pory roku, panował pod owymi czterema spódnicami. Dopiero potem Oskar zaczynał bębnić. Wiedział przecież, czego babka chętnie słuchała, wystukiwał więc październikowy szum deszczu, podobny do tego, jaki musiała słyszeć wówczas przy ognisku z naci ziemniaczanej, gdy pod spódnice wśliznął się jej Koljaiczek z zapachem zaciekle ściganego podpalacza. Z pałeczek spadał na blachę drobny, ukośny deszcz, aż nade mną rozbrzmiewały westchnienia i imiona świętych, niech państwo sami przypomną sobie tutaj owe westchnienia i imiona świętych, które rozbrzmiewały wtedy w osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym, gdy babka siedziała w deszczu, a Koljaiczek w suchym i bezpiecznym schronieniu.
Gdy w sierpniu dziewięćset trzydziestego dziewiątego naprzeciwko polskiego osiedla czekałem na Jana Brońskiego, myślałem często o babce. Mogłoby się przecież zdarzyć, że przyjechała w odwiedziny do ciotki Jadwigi. Jakkolwiek kusząca była myśl, aby siedząc pod spódnicami wdychać zapach zjełczałego masła, nie wspinałem się dwa piętra w górę, nie dzwoniłem do drzwi z tabliczką: Jan Broński. Cóż Oskar mógłby ofiarować swojej babce? Jego bębenek był rozbity, jego bębenek stracił głos, jego bębenek zapomniał, jak szumi deszcz, który w październiku spada drobno i ukośnie na ognisko z naci ziemniaczanej. A ponieważ u babki Oskara można było coś wskórać tylko efektami akustycznymi jesiennych opadów, pozostał na Okrężnej, patrzył na owe tramwaje, które dzwoniąc przemykały Poligonową to w górę, to w dół i obsługiwały wszystkie linię pięć.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz