Do zaniechania kradzieży skłoniło nas nie tylko owo niestosowne, dokuczliwe niekiedy poczucie winy, ile raczej wzrastające trudności z upłynnianiem łupów. Żeby korzystnie sprzedać skradzione rzeczy, Herbert musiałby znowu jechać do Nowego Portu, bo tylko w dzielnicy portowej siedzieli porządni paserzy. Ponieważ jednak owa miejscowość przypominała mu stale o cherlawym, chorym na żołądek łotewskim kapitanie, próbował opchnąć łup wszędzie, na Schichaua na Osieku, na Błoniach, byle nie w Nowym Porcie, gdzie futra poszłyby jak woda. W tej sytuacji zbyt naszych łupów przeciągał się ponad miarę, aż w końcu towary ze sklepów delikatesowych powędrowały do kuchni matki Truczinskiej. Herbert podarował jej też karakułową mufkę, a raczej: próbował jej podarować.
Kiedy matka Truczinska zobaczyła mufkę, rozeźliła się nie na żarty. Żywność, myśląc może o dopuszczalnej przez prawo grabieży koniecznej, przyjęła co prawda bez słowa. Ale mufka oznaczała luksus, luksus - lekkomyślność, lekkomyślność - wiezienie. Tak prosto i logicznie rozumowała matka Truczinska, zrobiła mysie oczy, wyciągnęła drut z koka, powiedziała z drutem w ręku: - Ty jeszcze skończysz, jak twój ojciec skończył! - i podsunęła swojemu Herbertowi „Neueste Nachrichten” czy „Vorposten”, co znaczyło tyle: „Teraz znajdziesz sobie przyzwoite zajęcie, nie jakąś tam dorywczą robotę, albo nie będę ci więcej gotować”.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz