W połowie października wypisano Oskara ze szpitala miejskiego. Ciężko mi było rozstać się z pielęgniarkami. I gdy siostra - zdaje się, że nazywała się Berni czy też Erni - gdy siostra Erni czy Berni wręczyła mi oba moje bębenki, rozbity, który uczynił mnie winnym, i cały, który zdobyłem w czasie obrony Poczty Polskiej, uświadomiłem sobie, że już od tygodni nie myślałem o mojej blasze, że na tym świecie prócz blaszanych bębenków istnieje dla mnie jeszcze coś innego: pielęgniarki.
Świeżo zaopatrzony w instrumenty, z nową świadomością, trzymając Matzeratha za rękę, opuściłem szpital, aby, trochę jeszcze niepewnie stojąc na nogach permanentnego trzylatka, powierzyć się na Labesa codzienności, powszedniej nudzie i jeszcze nudniejszym niedzielom pierwszego roku wojny.
Któregoś wtorku pod koniec listopada - po tygodniach rekonwalescencji po raz pierwszy wyszedłem na ulicę - Oskar, bębniąc markotnie i nie zważając na zimną i dżdżystą aurę, na rogu placu Maksa Halbego i Brzeźnieńskiej spotkał byłego kleryka Leo Hysia.
Przez dłuższy czas staliśmy naprzeciw siebie uśmiechając się z zakłopotaniem i dopiero gdy Leo wyjął z kieszeni surduta rękawiczki glace i wciągnął na palce i dłonie białożółtawe, cieliste powłoki, zrozumiałem, kogo spotkałem i co mi to spotkanie przyniesie - i Oskar przestraszył się.
Rzuciliśmy jeszcze okiem na wystawy sklepu kolonialnego Kaisera, popatrzyliśmy za kilku odjeżdżającymi tramwajami linii pięć i dziewięć, które mijały się na placu Maksa Halbego, poszliśmy potem Brzeźnieńską wzdłuż rzędu jednakowych domów, okrążyliśmy kilka razy słup ogłoszeniowy, przestudiowaliśmy afisz, który donosił o wymianie gdańskiego guldena na markę niemiecką, zdrapaliśmy plakat Persilu, pod bielą i błękitem znaleźliśmy trochę czerwieni, poprzestaliśmy na tym, mieliśmy już wracać na plac, gdy Leo Hyś obydwiema rękawiczkami wepchnął Oskara do bramy, palcami lewej dłoni w rękawiczce sięgnął najpierw za siebie, później pod poły surduta, zaczął grzebać w kieszeni spodni, potrząsnął nią, znalazł coś, obmacał znalezioną rzecz jeszcze w kieszeni i uznając, że znalazł to, czego szukał, wyciągnął zaciśniętą pięść, opuścił z powrotem połę surduta, powoli wysuwał naprzód urękawicznioną garść, coraz dalej, przyparł Oskara do muru sieni, miał długie ramię - a mur nie ustępował - otworzył pięciopalcą rękawiczkę dopiero wtedy, gdy już sądziłem, że zaraz to ramię wyskoczy mu ze stawu barkowego, usamodzielni się, uderzy mnie w pierś, wciśnie się do środka, wyjdzie pomiędzy łopatkami i znów zagłębi się w mur tej zatęchłej klatki schodowej - a Oskar nigdy nie zobaczy, co Leo miał w garści, najwyżej zapamięta ów tekst regulaminu domowego przy Brzeźnieńskiej, który niczym istotnym nie różnił się od regulaminu domowego przy Labesa.
Tuż przed moim marynarskim płaszczem, dotykając już guzika z kotwicą, Leo otworzył rękawiczkę tak szybko, że usłyszałem, jak mu palce strzeliły w stawach: na spleśniałej, błyszczącej skórze, która opinała dłoń, leżała łuska naboju.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz