czwartek, 24 lipca 2008

O ile dziś jestem niemal bezbronnie wydany swoim gościom, o tyle w dni odwiedzin na oddziale dziecięcym wysokie ogrodzenie oddzielało mnie od Matzeratha, Greffów i Schefflerów, a pod koniec pobytu w szpitalu krata łóżka dzieliła ową chodzącą w czterech spód­nicach bryłę, którą po mojej babce nazywano Anną Koljaiczkową, na stroskane, ciężko oddychające segmenty. Przychodziła, wzdycha­ła, unosiła co jakiś czas duże, pomarszczone ręce, ukazywała różowe spękane dłonie i zniechęcona opuszczała ręce i dłonie, uderzała z piaskiem o uda, a ów dźwięk pozostał mi co prawda w uszach do dziś, ale na bębenku udaje mi się go naśladować tylko w przybliżeniu.
Już za pierwszą wizytą przyprowadziła swojego brata, Wincente­go Brońskiego, który uczepiony kraty łóżka, cicho wprawdzie, lecz natarczywie i bez przerwy opowiadał, śpiewał lub śpiewając opo­wiadał o Królowej Polski, Najświętszej Panience. Oskar był rad, gdy podczas odwiedzin tych dwojga znajdowała się w pokoju pielęgniar­ka. Oni mnie przecież oskarżali. Patrzyli swoimi bezchmurnymi ocza­mi Brońskich, po mnie, który z trudem przezwyciężałem nerwową gorączkę - skutki gry w skata na Poczcie Polskiej - spodziewali się wskazówki, słowa współczucia, oględnej relacji z ostatnich, przeży­tych między strachem a skatem godzin Jana. Chcieli usłyszeć przy­znanie się, oczyszczenie Jana; jak gdybym ja mógł go oczyścić, jak gdyby moje świadectwo mogło mieć jakieś znaczenie i siłę przeko­nywania.
Cóż, na przykład, powiedziałby ten meldunek sądowi grupy Eberhardta: Ja, Oskar Matzerath, przyznaję się, że w przeddzień pierw­szego września czatowałem na Jana Brońskiego, gdy wracał do domu, i za pomocą domagającego się naprawy bębenka zwabiłem na ową Pocztę Polską, którą Jan Broński opuścił; bo nie chciał jej bronić.
Oskar nie złożył tego zeznania, nie oczyścił swojego domniema­nego ojca, ledwie zaś decydował się na głośne zeznawanie, dostawał tak gwałtownych kurczów, że na żądanie siostry oddziałowej ograni­czono wizyty u niego, zabroniono także przychodzić jego babce Annie i jego domniemanemu dziadkowi Wincentemu.
Gdy obydwoje staruszkowie - przyszli pieszo z Bysewa i przy­nieśli mi jabłka - przesadnie ostrożnie i nieporadnie, jak to ludzie ze wsi, opuścili salę oddziału dziecięcego, w miarę jak oddalały się cztery rozkołysane spódnice babki i czarne, pachnące nawozem niedzielne ubranie jej brata, rosła moja wina, moja przeogromna wina.
Tyle rzeczy dzieje się równocześnie. Gdy przy moim łóżku tło­czyli się Matzerath, Greffowie, Schefflerowie z owocami i ciastka­mi, gdy z Bysewa babka i jej brat przychodzili do mnie pieszo przez Złotą Karczmę i Brętowo, bo linia kolejki z Kartuz do Wrzeszcza nie była jeszcze czynną gdy, pielęgniarki biało i odurzająco obnosiły się ze szpitalną paplaniną i w dziecięcej sali zastępowały anioły, Polska jeszcze nie zginęła, potem niemal zginęła, a wreszcie, po słynnych osiemnastu dniach, zginęła, choć niebawem okazało się, że wciąż jeszcze nie zginęła, jak i dzisiaj, na przekór śląskim i wschodniopruskim ziomkostwom, Polska jeszcze nie zginęła.

Brak komentarzy: