niedziela, 20 lipca 2008

Był sobie kiedyś handlarz zabawek, który nazywał się Sigismund Markus i sprzedawał między innymi także biało-czerwono lakierowane blaszane bębenki. Wspomniany przed chwilą Oskar był głównym odbiorcą tych blaszanych bębenków, bo z zawodu był blaszanym bębnistą i bez blaszanego bębenka nie mógł i nie chciał żyć. I Toteż spod płonącej synagogi podążył do pasażu Zbrojowni, bo tam mieszkał stróż jego bębenków; ale znalazł go w takim stanie, jaki od tej pory uniemożliwiał mu, przynajmniej na tym świecie, sprzedawa­nie blaszanych bębenków.
Oni, ci sami pirotechnicy, od których ja, Oskar, jak mi się zdawa­ło, uciekłem, odwiedzili już Markusa przede mną, zanurzyli pędzel w farbie i pismem sütterlinowskim napisali mu w poprzek wystawy: „Żydowska świnia”, potem, może niezadowoleni ze swojego cha­rakteru pisma, stłukli obcasami szybę wystawy, tak że tytułu, jaki mu przyznali, można się było tylko domyślić. Gardząc drzwiami weszli przez wybitą szybę do sklepu i teraz na swój jednoznaczny sposób bawili się tam dziecięcymi zabawkami.
Zastałem ich jeszcze przy zabawie, gdy i ja wszedłem przez wy­stawę do sklepu. Kilku spuściło spodnie, wycisnęło brunatne kiełba­sy, w których widać jeszcze było na pół strawiony groch, na żaglow­ce, małpki grające na skrzypkach i moje bębenki. Wyglądali wszyscy jak muzyk Meyn, mieli jak on mundury SA, ale Meyna tam nie było; jak i tych, którzy tam byli, nie było gdzie indziej. Jeden wyciągnął sztylet. Rozpruwał lalki i za każdym razem był jakby rozczarowany, gdy z wypchanych tułowi i członków sypały się jedynie trociny.
Martwiłem się o moje bębenki. Moje bębenki im się nie podoba­ły. Moja blacha nie przetrzymała ich gniewu, musiała milczeć i ulec. Markus natomiast umknął przed ich gniewem. Gdy chcieli porozma­wiać z nim w jego biurze, nie zapukali, tylko wyłamali drzwi, cho­ciaż nie były zamknięte na klucz.
Handlarz zabawek siedział za biurkiem. Miał, jak zwykle, zarę­kawki na swoim ciemnoszarym codziennym ubraniu. Drobiny łupie­żu na ramionach zdradzały, że cierpiał na chorobę włosów. Jeden, co powsadzał sobie kukiełki na palce, szturchnął go twardo kukiełkową babcią, ale z Markusem nie można już było rozmawiać, nie można już było go obrazić. Przed nim na blacie biurka stała szklanka, którą pragnienie kazało mu widocznie opróżnić akurat w owej chwili, gdy od rozpryskującego się krzyku szyby wystawowej zaschło mu w gardle.

Brak komentarzy: