Był sobie kiedyś handlarz zabawek, który nazywał się Sigismund Markus i sprzedawał między innymi także biało-czerwono lakierowane blaszane bębenki. Wspomniany przed chwilą Oskar był głównym odbiorcą tych blaszanych bębenków, bo z zawodu był blaszanym bębnistą i bez blaszanego bębenka nie mógł i nie chciał żyć. I Toteż spod płonącej synagogi podążył do pasażu Zbrojowni, bo tam mieszkał stróż jego bębenków; ale znalazł go w takim stanie, jaki od tej pory uniemożliwiał mu, przynajmniej na tym świecie, sprzedawanie blaszanych bębenków.
Oni, ci sami pirotechnicy, od których ja, Oskar, jak mi się zdawało, uciekłem, odwiedzili już Markusa przede mną, zanurzyli pędzel w farbie i pismem sütterlinowskim napisali mu w poprzek wystawy: „Żydowska świnia”, potem, może niezadowoleni ze swojego charakteru pisma, stłukli obcasami szybę wystawy, tak że tytułu, jaki mu przyznali, można się było tylko domyślić. Gardząc drzwiami weszli przez wybitą szybę do sklepu i teraz na swój jednoznaczny sposób bawili się tam dziecięcymi zabawkami.
Zastałem ich jeszcze przy zabawie, gdy i ja wszedłem przez wystawę do sklepu. Kilku spuściło spodnie, wycisnęło brunatne kiełbasy, w których widać jeszcze było na pół strawiony groch, na żaglowce, małpki grające na skrzypkach i moje bębenki. Wyglądali wszyscy jak muzyk Meyn, mieli jak on mundury SA, ale Meyna tam nie było; jak i tych, którzy tam byli, nie było gdzie indziej. Jeden wyciągnął sztylet. Rozpruwał lalki i za każdym razem był jakby rozczarowany, gdy z wypchanych tułowi i członków sypały się jedynie trociny.
Martwiłem się o moje bębenki. Moje bębenki im się nie podobały. Moja blacha nie przetrzymała ich gniewu, musiała milczeć i ulec. Markus natomiast umknął przed ich gniewem. Gdy chcieli porozmawiać z nim w jego biurze, nie zapukali, tylko wyłamali drzwi, chociaż nie były zamknięte na klucz.
Handlarz zabawek siedział za biurkiem. Miał, jak zwykle, zarękawki na swoim ciemnoszarym codziennym ubraniu. Drobiny łupieżu na ramionach zdradzały, że cierpiał na chorobę włosów. Jeden, co powsadzał sobie kukiełki na palce, szturchnął go twardo kukiełkową babcią, ale z Markusem nie można już było rozmawiać, nie można już było go obrazić. Przed nim na blacie biurka stała szklanka, którą pragnienie kazało mu widocznie opróżnić akurat w owej chwili, gdy od rozpryskującego się krzyku szyby wystawowej zaschło mu w gardle.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz