czwartek, 24 lipca 2008

Trzydzieści dwie karty zostały potasowane, przełożone, rozdane, wprowadzone do gry. Ponieważ wszystkie kosze z listami były już zajęte przez rannych, oparliśmy Kobielę o jeden z nich, w końcu ponieważ co jakiś czas osuwał się, przywiązaliśmy go szelkami in­nego rannego, nakazaliśmy mu zachowywać postawę, zabroniliśmy opuszczania kart, bo potrzebowaliśmy Kobieli. Cóż byśmy zrobili bez trzeciego, niezbędnego partnera do skata? Tym w koszach z li­stami trudno było odróżnić czarne od czerwonego, oni już nie chcieli grać. Kobiela właściwie też nie chciał grać. Chciał się położyć. Na wszystko obojętny, chciał już o niczym nie myśleć. Z nagle bezczynnymi rękami woźnego, zamykając bezrzęse oczy, chciał przyjrzeć kię ostatnim robotom rozbiórkowym. My jednak nie tolerowaliśmy Jego fatalizmu, przywiązaliśmy go mocno, zmusiliśmy, żeby był trzecim, podczas gdy Oskar był drugim graczem - i nikt się nie dziwił, że ci brzdąc umie grać w skata.
Ba, gdy po raz pierwszy zabrałem głos jak dorosły i powiedzia­łem:
- Osiemnaście! - Jan, odrywając wzrok od swoich kart, popa­trzył na mnie krótko wprawdzie i niepojęcie niebiesko, skinął pota­kująco głową, ja na to: - Dwadzieścia? - Jan bez wahania: - Mam. - Ja: - Dwadzieścia dwa? Dwadzieścia trzy? Dwadzieścia cztery? - Jan z ubolewaniem: - Pas. - A Kobiela? Znów mimo szelek chciał się osunąć na podłogę. Ale my szarpnęliśmy go w górę, przeczekali­śmy huk granatu, który wybuchł na zewnątrz, z dala od naszego po­koju gry, aż w ciszy, jaka zaraz potem zapadła, Jan mógł syknąć: - Dwadzieścia cztery, Kobiela! Nie słyszałeś, co chłopak zalicytował?
Nie wiem skąd, z jakich otchłani wynurzył się woźny. Zdawało się, że musi podnosić powieki lewarem. Wreszcie jego wzrok prze­sunął się błędnie i wodniście po dziesięciu kartach, które Jan dys­kretnie i bez jakichkolwiek szachrajskich sztuczek wcisnął mu przed­tem w garść.
- Pas - powiedział Kobiela. To znaczy, wyczytaliśmy to słowo z jego warg, które były chyba za bardzo wyschnięte, by mówić.

Brak komentarzy: