wtorek, 1 lipca 2008

Kelner, który przyniósł nam kawę, był bardzo wysoki. Gdy pani Roswita zamawiała u niego torcik, spoglądała na wyfrakowanego w górę jak na wieżę.
Bebra obserwował mnie. - Zdaje się, że naszemu pogromcy szkła nie wiedzie się najlepiej. W czym rzecz, przyjacielu? Szkło nie chce już ulegać czy głosu nie staje?
Byłem młody i porywczy, toteż Oskar chciał z miejsca dać prób­kę swojej wciąż jeszcze żywotnej sztuki. Rozejrzałem się szukając, wybrałem już wielką szklaną taflę akwarium z ozdobnymi rybkami i podwodnymi roślinami, ale nim zaśpiewałem, odezwał się Bebra:
- Nie teraz, przyjacielu! I tak panu wierzymy. Bardzo proszę żad­nych zniszczeń, powodzi, zabitych ryb!
Zawstydzony przeprosiłem przede wszystkim signorę Roswitę, któ­ra wyciągnęła miniaturowy wachlarz i wymachiwała nim gorączkowo.
- Moja mama umarła - starałem się wytłumaczyć. - Nie powinna była tego robić. Mam to jej za złe. Ludzie mówią zawsze: Matka wszystko zrozumie, wszystko wyczuje, matka wszystko wybaczy. Ale to sentencje na Dzień Matki! Ona widziała we mnie karła. Po­zbyłaby się karła, gdyby tylko mogła. Nie mogła jednak pozbyć się mnie, bo dzieci, nawet karły, zapisane są w papierach i nie tak łatwo się ich pozbyć. Także dlatego, że byłem jej karłem, że gdyby pozbyła się mnie, sobie samej napytałaby biedy. Albo ja, albo karzeł, takie zadawała sobie pytania, a potem skończyła ze sobą, jadła już tylko rybę, i to wcale nie świeżą, odprawiła swoich amantów i teraz, kiedy leży w Brętowie, mówią wszyscy, amanci i klienci w sklepie: „Ka­rzeł wpędził ją do grobu. To przez Oskarka nie chciała już dłużej żyć, on ją zabił!”
Przesadziłem potężnie, chciałem być może zrobić wrażenie na signorze Roswicie. Ostatecznie większość ludzi winą za śmierć mamy obarczała Matzeratha, a zwłaszcza Jana Brońskiego. Bebra przejrzał mnie.
- Przesadza pan, mój drogi. Z czystej zazdrości złorzeczy pan swojej zmarłej matce. Ponieważ przeniosła się na tamten świat nie z powodu pana, lecz z powodu uciążliwych amantów, czuje się pan skrzywdzony. Jest pan zły i próżny, jak prawdziwy geniusz! - Potem, westchnąwszy i popatrzywszy z boku na signorę Roswitę: - Niełatwo wytrwać w naszym wzroście. Pozostać człowiekiem nie rosnąc fizycznie, jakież to zadanie, jakież powołanie!
Roswita Raguna, neapolitańska somnambuliczka o równie gład­kiej, co pomarszczonej skórze, ta kobieta, której dawałem osiemna­ście wiosen, którą za moment podziwiałem jako osiemdziesięcio-może dziewięćdziesięcioletnią staruszkę, signora Raguna pogłaskała eleganckie, skrojone z angielska, szyte na miarę ubranie pana Bebry, potem zwróciła na mnie swoje czarne śródziemnomorskie oczy, mia­ła ciemny, obiecujący owoce głos, który poruszył mnie do głębi.
- Carissimo, Oskarnello! Jakże rozumiem ten ból! Andiamo, niech pan jedzie z nami: Milano, Parigi, Ołedo, Guatemala!
Omal mi się w głowie nie zakręciło. Chwyciłem młodziutką wie­kową dłoń Raguny. Morze Śródziemne uderzyło o mój brzeg, drze­wa oliwne szeptały mi do ucha: „Roswita będzie pańską mamą. Ro­swita wszystko zrozumie. Ona, wielka somnambuliczka, która wszystkich na wylot przejrzy, wszystkich przeniknie, prócz samej siebie, mamma mia, prócz siebie samej, Dio!”

Brak komentarzy: