W dziewięćset trzydziestym ósmym podniesiono cła, zamknięto tymczasowo granice między Polską a Wolnym Miastem. Moja babka nie mogła już przyjeżdżać kolejką na tygodniowy targ do Wrzeszcza; musiała zamknąć stragan. Została, że tak powiem, na swoim koszu z jajkami, nie mając wcale ochoty na wysiadywanie. W porcie śledzie cuchnęły potwornie, piętrzyły się towary, a mężowie stanu spotykali się, dochodzili do porozumienia; tylko mój przyjaciel Herbert leżał rozdwojony na kanapie i rozmyślał jak człowiek bez reszty pogrążony w zadumie.
A przecież cło dawało zarobek i chleb. Dawało zielone mundury i zieloną granicę, której warto było pilnować. Herbert nie poszedł do cła, nie chciał więcej kelnerzyć, chciał już tylko leżeć na kanapie i rozmyślać.
Ale człowiek musi mieć pracę. Nie tylko matka Truczinska tak myślała. Chociaż mimo nalegań knajpiarza Starbuscha nie chciała namawiać syna do ponownego kelnerzenia w Nowym Porcie, była jednak za tym, żeby ruszyć Herberta z kanapy. On zresztą też miał wkrótce dość siedzenia w dwupokojowym mieszkaniu, rozmyślał już tylko czysto zewnętrznie i któregoś dnia zaczął przeglądać ogłoszenia w „Neueste Nachrichten” i, dość niechętnie, w „Vorposten” szukając dorywczej roboty w porcie.
Chętnie byłbym mu pomógł. Czy taki człowiek jak Herbert musiał poza odpowiednim dla niego zajęciem w dzielnicy portowej szukać innych, tymczasowych zarobków? Przeglądanie ogłoszeń, dorywcza praca, zakopywanie zgniłych śledzi. Nie mogłem sobie wyobrazić Herberta, jak stoi na motławskich mostach, spluwa ku mewom, żuje prymkę. Przyszło mi na myśl, że mógłbym z Herbertem założyć spółkę: dwie godzinki wytężonej pracy raz w tygodniu czy nawet w miesiącu i bylibyśmy urządzeni. Oskar mając długie doświadczenie na tym polu, swoim wciąż jeszcze diamentowym głosem rozpruwałby szkło wystaw z cennymi eksponatami i stałby na czatach, a tymczasem Herbert byłby, jak to się mówi, szybki w rękach. Nie potrzebowaliśmy przecież palników, wytrychów, skrzynki z narzędziami. Mogliśmy obejść się bez kastetu, bez spluwy. „Zielona Minna” i my to były dwa światy, które wcale nie musiały się stykać. A Merkury, bóg kupców i złodziei, błogosławił nam, bo ja, urodzony pod znakiem Panny, niosłem jego piętno, które zazwyczaj odciska się na twardych przedmiotach.
Nie miałoby sensu pomijanie tego epizodu. A więc parę zdań informacji, ale nie przyznania się: W czasie kiedy Herbert był bezrobotny, zrobiliśmy obaj dwa średnie włamania do delikatesów i jeden duży skok na sklep kuśnierski; trzy srebrne lisy, fokowy błam, mufka karakułowa i śliczne, ale niezbyt wartościowe źrebaki, które moja biedna mama z pewnością chętnie by nosiła, stanowiły łup.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz