wtorek, 1 lipca 2008

W dziewięćset trzydziestym ósmym podniesiono cła, zamknięto tymczasowo granice między Polską a Wolnym Miastem. Moja babka nie mogła już przyjeżdżać kolejką na tygodniowy targ do Wrzesz­cza; musiała zamknąć stragan. Została, że tak powiem, na swoim koszu z jajkami, nie mając wcale ochoty na wysiadywanie. W porcie śle­dzie cuchnęły potwornie, piętrzyły się towary, a mężowie stanu spo­tykali się, dochodzili do porozumienia; tylko mój przyjaciel Herbert leżał rozdwojony na kanapie i rozmyślał jak człowiek bez reszty po­grążony w zadumie.
A przecież cło dawało zarobek i chleb. Dawało zielone mundury i zieloną granicę, której warto było pilnować. Herbert nie poszedł do cła, nie chciał więcej kelnerzyć, chciał już tylko leżeć na kanapie i rozmyślać.
Ale człowiek musi mieć pracę. Nie tylko matka Truczinska tak myślała. Chociaż mimo nalegań knajpiarza Starbuscha nie chciała namawiać syna do ponownego kelnerzenia w Nowym Porcie, była jednak za tym, żeby ruszyć Herberta z kanapy. On zresztą też miał wkrótce dość siedzenia w dwupokojowym mieszkaniu, rozmyślał już tylko czysto zewnętrznie i któregoś dnia zaczął przeglądać ogłosze­nia w „Neueste Nachrichten” i, dość niechętnie, w „Vorposten” szu­kając dorywczej roboty w porcie.
Chętnie byłbym mu pomógł. Czy taki człowiek jak Herbert mu­siał poza odpowiednim dla niego zajęciem w dzielnicy portowej szu­kać innych, tymczasowych zarobków? Przeglądanie ogłoszeń, do­rywcza praca, zakopywanie zgniłych śledzi. Nie mogłem sobie wyobrazić Herberta, jak stoi na motławskich mostach, spluwa ku me­wom, żuje prymkę. Przyszło mi na myśl, że mógłbym z Herbertem założyć spółkę: dwie godzinki wytężonej pracy raz w tygodniu czy nawet w miesiącu i bylibyśmy urządzeni. Oskar mając długie do­świadczenie na tym polu, swoim wciąż jeszcze diamentowym gło­sem rozpruwałby szkło wystaw z cennymi eksponatami i stałby na czatach, a tymczasem Herbert byłby, jak to się mówi, szybki w rę­kach. Nie potrzebowaliśmy przecież palników, wytrychów, skrzynki z narzędziami. Mogliśmy obejść się bez kastetu, bez spluwy. „Zielo­na Minna” i my to były dwa światy, które wcale nie musiały się stykać. A Merkury, bóg kupców i złodziei, błogosławił nam, bo ja, urodzony pod znakiem Panny, niosłem jego piętno, które zazwyczaj odciska się na twardych przedmiotach.
Nie miałoby sensu pomijanie tego epizodu. A więc parę zdań in­formacji, ale nie przyznania się: W czasie kiedy Herbert był bezro­botny, zrobiliśmy obaj dwa średnie włamania do delikatesów i jeden duży skok na sklep kuśnierski; trzy srebrne lisy, fokowy błam, mufka karakułowa i śliczne, ale niezbyt wartościowe źrebaki, które moja biedna mama z pewnością chętnie by nosiła, stanowiły łup.

Brak komentarzy: