niedziela, 20 lipca 2008

Nie chciałem jednak wtedy uwierzyć, że wraz ze śmiercią zabaw­karza skończył się ów wczesny i stosunkowo pogodny czas bębnie­nia, i z rumowiska, w jakie zamieniono sklep Markusa, wybrałem sobie jedną nie uszkodzoną i dwie jedynie na brzegach poobijane blachy, zaniosłem łup do domu i myślałem, że postąpiłem bardzo przezornie.
Ostrożnie obchodziłem się z tą trójką, bębniłem z rzadka, już tyl­ko w razie potrzeby, odmawiałem sobie całych bębenkowych popo­łudni i, dość niechętnie, bębenkowych śniadań, po których lżej było mi znieść rozpoczęty dzień. Oskar uprawiał ascezę, chudł, musiał chodzić do doktora Hollatza i jego coraz bardziej kościstej asystent­ki, siostry Ingi. Dawali mi słodkie, kwaśne, gorzkie i pozbawione smaku lekarstwa, przypisywali winę gruczołom, których nadczynność, to znów niedoczynność, zdaniem doktora Hollatza, odbijała się ujemnie na moim zdrowiu.
Chcąc uniknąć spotkań z Hollatzem, Oskar uprawiał ascezę z większym umiarem, ponownie przybrał na wadze, latem dziewięć­set trzydziestego dziewiątego był niemal dawnym, trzyletnim Oska­rem, który odzyskanie pucołowatych policzków okupił doszczętnym rozbiciem ostatniego, pochodzącego jeszcze ze sklepu Markusa bę­benka. Podziurawiona blacha obluzowała się i klekotała, pozbywała się białego i czerwonego lakieru, rdzewiała i brzęcząc nieprzyjemnie wisiała mi na brzuchu.

Brak komentarzy: