Nie chciałem jednak wtedy uwierzyć, że wraz ze śmiercią zabawkarza skończył się ów wczesny i stosunkowo pogodny czas bębnienia, i z rumowiska, w jakie zamieniono sklep Markusa, wybrałem sobie jedną nie uszkodzoną i dwie jedynie na brzegach poobijane blachy, zaniosłem łup do domu i myślałem, że postąpiłem bardzo przezornie.
Ostrożnie obchodziłem się z tą trójką, bębniłem z rzadka, już tylko w razie potrzeby, odmawiałem sobie całych bębenkowych popołudni i, dość niechętnie, bębenkowych śniadań, po których lżej było mi znieść rozpoczęty dzień. Oskar uprawiał ascezę, chudł, musiał chodzić do doktora Hollatza i jego coraz bardziej kościstej asystentki, siostry Ingi. Dawali mi słodkie, kwaśne, gorzkie i pozbawione smaku lekarstwa, przypisywali winę gruczołom, których nadczynność, to znów niedoczynność, zdaniem doktora Hollatza, odbijała się ujemnie na moim zdrowiu.
Chcąc uniknąć spotkań z Hollatzem, Oskar uprawiał ascezę z większym umiarem, ponownie przybrał na wadze, latem dziewięćset trzydziestego dziewiątego był niemal dawnym, trzyletnim Oskarem, który odzyskanie pucołowatych policzków okupił doszczętnym rozbiciem ostatniego, pochodzącego jeszcze ze sklepu Markusa bębenka. Podziurawiona blacha obluzowała się i klekotała, pozbywała się białego i czerwonego lakieru, rdzewiała i brzęcząc nieprzyjemnie wisiała mi na brzuchu.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz