niedziela, 20 lipca 2008

Gdy rękawiczki Hysia zatrzepotały ku muzykowi Meynowi, który przyszedł na pół po cywilnemu, na pół w mundurze SA, zdarzyło się coś, co było kolejnym znakiem przyszłego nieszczęścia.
Wyblakła materia rękawiczek zerwała się spłoszona w górę, odfrunęła i pociągnęła za sobą Hysia poprzez groby. Słyszeliśmy, jak krzyczał; lecz owe strzępy słów, które zawisły w koronach cmentarnych drzew, to nie były kondolencje.
Nikt nie odsunął się od muzyka Meyna. A jednak stał on w żałobnym orszaku osamotniony, rozpoznany i napiętnowany przez Hysia i speszony manipulował swoją trąbką którą specjalnie zabrał ze sobą, na której przedtem grał przepięknie nad grobem Herberta. Przepięk­nie, bo Meyn, czego nie robił już od dawna, napił się jałowcówki, bo śmierć Herberta, z którym był w jednym wieku, dotknęła go bole­śnie, podczas gdy mnie i mój bębenek pozbawiła głosu.
Był sobie kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn i umiał prze­pięknie grać na trąbce. Mieszkał na poddaszu naszej czteropiętrowej kamienicy, trzymał cztery koty, z których jeden nazywał się Bismarck, i od rana do wieczora pociągał jałowcówkę wprost z butelki, aż wstą­pił - było to, jak mi się zdaje, w końcu dziewięćset trzydziestego szóstego albo na początku trzydziestego siódmego - do kawalerii SA, tam jako trębacz kapeli wojskowej grał na trąbce co prawda o wiele bieglej, ale już nie przepięknie, bo wkładając spodnie do kon­nej jazdy, ze skórą na tyłku, rzucił jałowcówkę i już tylko na trzeźwo dmuchał głośno w swoją blachę.

Brak komentarzy: