Gdy rękawiczki Hysia zatrzepotały ku muzykowi Meynowi, który przyszedł na pół po cywilnemu, na pół w mundurze SA, zdarzyło się coś, co było kolejnym znakiem przyszłego nieszczęścia.
Wyblakła materia rękawiczek zerwała się spłoszona w górę, odfrunęła i pociągnęła za sobą Hysia poprzez groby. Słyszeliśmy, jak krzyczał; lecz owe strzępy słów, które zawisły w koronach cmentarnych drzew, to nie były kondolencje.
Nikt nie odsunął się od muzyka Meyna. A jednak stał on w żałobnym orszaku osamotniony, rozpoznany i napiętnowany przez Hysia i speszony manipulował swoją trąbką którą specjalnie zabrał ze sobą, na której przedtem grał przepięknie nad grobem Herberta. Przepięknie, bo Meyn, czego nie robił już od dawna, napił się jałowcówki, bo śmierć Herberta, z którym był w jednym wieku, dotknęła go boleśnie, podczas gdy mnie i mój bębenek pozbawiła głosu.
Był sobie kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn i umiał przepięknie grać na trąbce. Mieszkał na poddaszu naszej czteropiętrowej kamienicy, trzymał cztery koty, z których jeden nazywał się Bismarck, i od rana do wieczora pociągał jałowcówkę wprost z butelki, aż wstąpił - było to, jak mi się zdaje, w końcu dziewięćset trzydziestego szóstego albo na początku trzydziestego siódmego - do kawalerii SA, tam jako trębacz kapeli wojskowej grał na trąbce co prawda o wiele bieglej, ale już nie przepięknie, bo wkładając spodnie do konnej jazdy, ze skórą na tyłku, rzucił jałowcówkę i już tylko na trzeźwo dmuchał głośno w swoją blachę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz