czwartek, 24 lipca 2008

Miałem wygraną w kie­szeni. - Tak mi się skarżył biorąc mnie za moją biedną mamę, a ja, jego syn, dostosowałem się do roli, przytakiwałem mu, zapewnia­łem, że wygrałby tego granda, że w gruncie rzeczy już wygrał, musi tylko mocno w to wierzyć i słuchać swojej Agnieszki. Ale Jan nie wierzył ani mnie, ani mojej mamie, płakał najpierw głośno i żało­śnie, potem cicho, wpadając w jednostajny bełkot, wygrzebał karty spod wystygłego ciała Kobieli, szperał mu między nogami, znalazł kilka w lawinie listów, nie uspokoił się, póki nie zebrał wszystkich trzydziestu dwóch. Starł z nich ową lepką ciecz, która sączyła się ze spodni Kobieli, mozolił się nad każdą kartą i potasował talię, chciał znów rozdawać, aż wreszcie pod kształtnym, nawet nie za niskim, ale chyba trochę za gładkim i nieprzepuszczalnym czołem zrozumiał, że na tym świecie nie ma już trzeciego do skata.
Wtedy w magazynie przesyłek listowych zrobiło się bardzo ci­cho. Także na zewnątrz zdecydowano się uczcić przewlekłą minutą ciszy ostatniego skaciarza i trzeciego do skata. Oskar usłyszał jednak, jak bezszelestnie otworzyły się drzwi, i oglądając się przez ra­mię, spodziewając się nadprzyrodzonej zjawy, zobaczył dziwnie ślepą i pustą twarz Wiktora Weluhna. - Zgubiłem okulary, Janie. Jesteś tu jeszcze? Musimy uciekać. Francuzi nie przyjdą albo przyjdą za późno. Chodź ze mną, Janie. Prowadź mnie, bo zgubiłem okulary!
Może biedny Wiktor pomyślał, że pomylił pokoje. Bo gdy nie doczekał się ani odpowiedzi, ani okularów, ani skorego do ucieczki ramienia Jana, cofnął swoją pozbawioną okularów twarz, zamknął drzwi, a ja jeszcze przez kilka kroków słyszałem, jak Wiktor posu­wając się po omacku i rozgarniając mgłę rzucił się do ucieczki.
Cóż pod czaszką Jana wylęgło się takiego dowcipnego, że naj­pierw cicho, jeszcze przez łzy, potem już głośno i radośnie wysunął żwawy, różowy, biegły we wszystkich pieszczotach koniec języka, podrzucił w górę karty do skata, złapał, a w końcu, ponieważ w po­koju milczących mężczyzn i listów zrobiło się bezwietrznie i nie­dzielnie, ostrożnie, przemyślanymi ruchami, wstrzymując oddech, zaczął budować niezwykle delikatny domek z kart: winna siódemka i żołędna dama posłużyły za fundament. Obie karty przykrył dzwon­kowy król. Wtedy z czerwiennej dziewiątki i winnego asa, przykry­tych żołędna ósemką, wzniósł drugi, stojący obok pierwszego, fun­dament. Potem połączył obie podwaliny kolejno ustawionymi na sztorc dziesiątkami i bubkami, ułożonymi płasko damami i asami, tak że wszystko podtrzymywało się nawzajem. Potem postanowił na dwóch kondygnacjach wznieść trzecią i zrobił to zaklinającymi rę­kami, które, poddając się podobnym ceremoniom, musiała znać moja biedna mama. I gdy oparł w ten sposób czerwienną damę o króla z czerwiennym sercem, budowla wcale się nie zawaliła; nie, stała przewiewna, krucha, oddychając lekko w tym pomieszczeniu peł­nym zmarłych bez tchu i żywych, którzy wstrzymali oddech, pozwo­liła nam złożyć ręce, sprawiła, że sceptyczny Oskar, który przecież wedle wszelkich reguł przejrzał domek z kart, zapomniał o gryzą­cym dymie i smrodzie, co oszczędnie i kreto wślizgiwały się przez szpary w drzwiach magazynu listów i budziły wrażenie, iż ten poko­ik z domkiem z kart sąsiaduje drzwi w drzwi z piekłem.

Brak komentarzy: