Miałem wygraną w kieszeni. - Tak mi się skarżył biorąc mnie za moją biedną mamę, a ja, jego syn, dostosowałem się do roli, przytakiwałem mu, zapewniałem, że wygrałby tego granda, że w gruncie rzeczy już wygrał, musi tylko mocno w to wierzyć i słuchać swojej Agnieszki. Ale Jan nie wierzył ani mnie, ani mojej mamie, płakał najpierw głośno i żałośnie, potem cicho, wpadając w jednostajny bełkot, wygrzebał karty spod wystygłego ciała Kobieli, szperał mu między nogami, znalazł kilka w lawinie listów, nie uspokoił się, póki nie zebrał wszystkich trzydziestu dwóch. Starł z nich ową lepką ciecz, która sączyła się ze spodni Kobieli, mozolił się nad każdą kartą i potasował talię, chciał znów rozdawać, aż wreszcie pod kształtnym, nawet nie za niskim, ale chyba trochę za gładkim i nieprzepuszczalnym czołem zrozumiał, że na tym świecie nie ma już trzeciego do skata.
Wtedy w magazynie przesyłek listowych zrobiło się bardzo cicho. Także na zewnątrz zdecydowano się uczcić przewlekłą minutą ciszy ostatniego skaciarza i trzeciego do skata. Oskar usłyszał jednak, jak bezszelestnie otworzyły się drzwi, i oglądając się przez ramię, spodziewając się nadprzyrodzonej zjawy, zobaczył dziwnie ślepą i pustą twarz Wiktora Weluhna. - Zgubiłem okulary, Janie. Jesteś tu jeszcze? Musimy uciekać. Francuzi nie przyjdą albo przyjdą za późno. Chodź ze mną, Janie. Prowadź mnie, bo zgubiłem okulary!
Może biedny Wiktor pomyślał, że pomylił pokoje. Bo gdy nie doczekał się ani odpowiedzi, ani okularów, ani skorego do ucieczki ramienia Jana, cofnął swoją pozbawioną okularów twarz, zamknął drzwi, a ja jeszcze przez kilka kroków słyszałem, jak Wiktor posuwając się po omacku i rozgarniając mgłę rzucił się do ucieczki.
Cóż pod czaszką Jana wylęgło się takiego dowcipnego, że najpierw cicho, jeszcze przez łzy, potem już głośno i radośnie wysunął żwawy, różowy, biegły we wszystkich pieszczotach koniec języka, podrzucił w górę karty do skata, złapał, a w końcu, ponieważ w pokoju milczących mężczyzn i listów zrobiło się bezwietrznie i niedzielnie, ostrożnie, przemyślanymi ruchami, wstrzymując oddech, zaczął budować niezwykle delikatny domek z kart: winna siódemka i żołędna dama posłużyły za fundament. Obie karty przykrył dzwonkowy król. Wtedy z czerwiennej dziewiątki i winnego asa, przykrytych żołędna ósemką, wzniósł drugi, stojący obok pierwszego, fundament. Potem połączył obie podwaliny kolejno ustawionymi na sztorc dziesiątkami i bubkami, ułożonymi płasko damami i asami, tak że wszystko podtrzymywało się nawzajem. Potem postanowił na dwóch kondygnacjach wznieść trzecią i zrobił to zaklinającymi rękami, które, poddając się podobnym ceremoniom, musiała znać moja biedna mama. I gdy oparł w ten sposób czerwienną damę o króla z czerwiennym sercem, budowla wcale się nie zawaliła; nie, stała przewiewna, krucha, oddychając lekko w tym pomieszczeniu pełnym zmarłych bez tchu i żywych, którzy wstrzymali oddech, pozwoliła nam złożyć ręce, sprawiła, że sceptyczny Oskar, który przecież wedle wszelkich reguł przejrzał domek z kart, zapomniał o gryzącym dymie i smrodzie, co oszczędnie i kreto wślizgiwały się przez szpary w drzwiach magazynu listów i budziły wrażenie, iż ten pokoik z domkiem z kart sąsiaduje drzwi w drzwi z piekłem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz