czwartek, 24 lipca 2008

Tylko w ten sposób można wytłumaczyć, że Jan kwitował każde trafienie haubicy przeraźliwym krzykiem, który - gdyby tylko został uformowany bardziej świadomie i celnie - podobnie jak mój krzyk uśmiercający szkło, miałby zaletę rozcinającego szyby diamentu. Jan krzyczał co prawda żarliwie, ale bezplanowo, i w końcu osiągnął jedynie tyle, że Kobiela przerzucił ku nam swoje kościste, kalekie ciało woźnego, uniósł chudą, pozbawioną rzęs ptasią głowę i wodniście szarymi źrenicami zlustrował naszą doraźną wspólnotę. Potrzą­snął Janem. Jan zaskomlał. Woźny rozpiął mu koszulę, pospiesznie szukał rany na jego ciele - o mało co nie parsknąłem śmiechem - potem, nie znalazłszy najlżejszego draśnięcia, obrócił go na plecy, chwycił szczękę Jana, szarpnął ją, aż trzasnęła, zmusił niebieskie spojrzenie Jana, spojrzenie Brońskich, by wytrzymało wodnistoszare migotanie źrenic Kobieli, sklął go po polsku, parskając śliną w twarz, a wreszcie rzucił mu ów karabin, z którego Jan ani razu nie zrobił użytku i zostawił pod specjalnie dla siebie przeznaczonym otwo­rem strzelniczym; zamek nie był nawet odbezpieczony. Kolba kara­binu uderzyła sucho w jego lewe kolano. Krótki i po wszystkich bó­lach duchowych pierwszy fizyczny ból chyba dobrze Janowi zrobił, bo złapał karabin, przeląkł się, gdy poczuł w palcach, a po chwili i we krwi, chłód metalowych części, potem jednak, zagrzewany to przekleństwami, to perswazjami Kobieli, podczołgał się do swojej szczeliny strzelniczej.
Mój domniemany ojciec miał tak dokładne i mimo łagodnie wy­bujałej fantazji tak realistyczne wyobrażenie wojny, że przychodziło mu ciężko, ba! było niemożliwe być odważnym z braku wyobraźni. Nie patrząc na pole rażenia przez przydzieloną sobie szczelinę strzel­niczą i nie szukając odpowiedniego celu, trzymając karabin ukosem, z dala od siebie, wymierzony ponad dachy domów przy placu Heweliusza, strzelając prędko i na oślep opróżnił z hałasem magazynek, aby znów, z pustymi rękami, schować się za worki z piaskiem. Owo proszące o wyrozumiałość spojrzenie, które Jan rzucił woźnemu ze swojej kryjówki, wyglądało jak nadąsane i zakłopotane przyznanie się do winy ucznia, który nie odrobił lekcji. Kobiela kłapnął kilka razy dolną szczęką, zaśmiał się głośno, jakby niepowstrzymanie, nie­pokojąco raptownie urwał śmiech i kopnął Brońskiego, który jako referendarz był przecież jego przełożonym, trzy lub cztery razy w goleń, zamierzył się już, nieforemnym sznurowanym butem chciał dać Janowi kopniaka w bok, kiedy jednak ogień karabinu maszyno­wego przeliczył pozostałe górne szyby dziecięcego pokoju i podziu­rawił sufit, opuścił ortopedyczny but, dopadł do swojego karabinu, po czym ponuro i spiesznie, jakby chcąc nadrobić czas stracony z Janem, wystrzelił raz za razem - wszystko to trzeba doliczyć do zużycia amunicji w czasie drugiej wojny światowej.

Brak komentarzy: