Zaczął od fletu żołędnego, nazywał mnie teraz Agnieszką, w Kobieli widział swojego rywala Matzeratha, potem wyszedł podstępnie w dzwonkowego bubka - wolałem zresztą udawać przed nim moją biedną mamę niż Matzeratha - potem w bubka czerwiennego - pod żadnym pozorem nie chciałem, żeby mnie mylił z Matzerathem - czekał niecierpliwie, aż ów Matzerath, który w rzeczywistości był inwalidą, woźnym i nazywał się Kobiela, dorzuci kartę; długo to trwało, lecz potem Jan grzmotnął o podłogę czerwiennym asem, nie mógł i nie chciał pojąć, nigdy przecież nie był zbyt pojętny, zawsze tylko patrzył niebiesko, pachniał wodą kolońską, ciężko kapował i dlatego też nie rozumiał, czemu Kobiela upuścił naraz wszystkie karty, przechylił kosz z listami i martwym poczciarzem, aż najpierw martwy poczciarz, potem warstwa listów, a wreszcie cały porządnie upleciony kosz runął, dostarczył nam strumień korespondencji, jakbyśmy byli adresatami, jakbyśmy mieli teraz odłożyć karty, żeby czytać listy i zbierać znaczki. Ale Jan nie chciał czytać, nie chciał zbierać znaczków, za dużo zbierał w dzieciństwie, chciał grać, dograć do końca swojego granda z ręki, chciał wygrać, zwyciężyć. I podniósł Kobielę, ustawił kosz z powrotem na kółkach, zostawił jednak martwego poczciarza, nie zgarnął też listów, niedostatecznie więc obciążył kosz, a mimo to okazał zdziwienie, gdy Kobiela przywiązany do lekkiego, wywrotnego kosza, nie mógł usiedzieć prosto, pochylał się coraz bardziej, aż Jan krzyknął na niego: - Proszę cię, Alfredzie, nie psuj gry, słyszysz? Jeszcze tylko jedna partyjka i pójdziemy do domu, słyszysz czy nie!
Oskar podniósł się zmęczony, przezwyciężył coraz silniejsze bóle członków i głowy, położył małe, wytrwałe dłonie bębnisty na ramionach Jana Brońskiego i zmusił się do powiedzenia przyciszonym, ale stanowczym głosem: - Daj spokój, tato. On nie żyje i nie może już grać. Jeśli chcesz, zagramy w sześćdziesiąt sześć.
Jan, do którego przemówiłem przed chwilą jak do ojca, puścił bezwładne ciało woźnego, popatrzył na mnie niebiesko, ze łzami w niebieskich oczach, i zapłakał: - Nie, nie, nie, nie, nie... - Pogłaskałem go, ale on nadal zaprzeczał. Pocałowałem go wymownie, ale on myślał tylko o swoim nie dogranym do końca grandzie z ręki.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz