wtorek, 1 lipca 2008

Gdy przyszedłem w parę tygodni później, Herbert był milczący i nieskory do opowieści o bliznach. Wydał mi się przybity, a jednak nie miał na plecach zwykłego opatrunku. Zastałem go, jak leżał cał­kiem normalnie na wznak w pokoju na kanapie. Nie leżał ranny w swoim łóżku, a jednak wydawał się ciężko zraniony. Słyszałem, jak wzdychał, jak wzywał i przeklinał Boga, Marksa i Engelsa. Co jakiś czas potrząsał pięścią w powietrzu, opuszczał ją na pierś, to samo robił z drugą pięścią, i okładał się jak katolik, który wola: mea culpa, mea maxima culpa.
Herbert zabił łotewskiego kapitana. Wprawdzie sąd go uniewin­nił, bo jak to często bywa w tym zawodzie, działał w obronie wła­snej. Mimo uniewinnienia jednak Łotysz pozostał martwym Łoty­szem i obciążał kelnera cetnarowym brzemieniem, choć o kapitanie mówiono, że był drobnym, w dodatku chorym na żołądek człowiecz­kiem.
Herbert nie poszedł więcej do pracy. Wymówił. Często zachodził knajpiarz Starbusch, przysiadał się do Herberta koło kanapy albo do matki Truczinskiej przy kuchennym stole, wyciągał z teczki dla Herberta butelkę jałowcówki Stobbego z dziewięćsetnego roku, dla mat­ki Truczinskiej pół flinta nie palonej prawdziwej kawy, która pocho­dziła z portu wolnocłowego. Albo próbował namawiać Herberta, albo namawiał matkę Truczinska, żeby namówiła syna. Ale Herbert po­został twardy albo miękki - jak kto woli - nie chciał więcej kelnerzyć, zwłaszcza w Nowym Porcie, naprzeciwko marynarskiego ko­ścioła. W ogóle nie chciał więcej kelnerzyć; bo kto kelnerzy, tego dźgają nożami, a kogo dźgają, ten któregoś dnia zabija małego ło­tewskiego kapitana tylko dlatego, że chce, by kapitan zostawił go w spokoju, tylko dlatego, że nie chce pozwolić, by łotewski nóż na pooranych wzdłuż i wszerz plecach Herberta Truczinskiego obok wszystkich fińskich, szwedzkich, polskich, wolnomiejskich i niemiec­kich blizn pozostawił jeszcze łotewską bliznę.
- Prędzej pójdę do cła, niż bym miał jeszcze kelnerzyć w Porcie — mówił Herbert. Ale nie poszedł do cła.

Brak komentarzy: