piątek, 18 lipca 2008

Był kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn i umiał przepięknie I grać na trąbce. Mieszkał na poddaszu czteropiętrowej kamienicy, trzy­mał cztery koty, z których jeden nazywał się Bismarck, i od rana do wieczora pociągał jałowcówkę wprost z butelki. Robił to tak długo, aż nieszczęście go otrzeźwiło. Oskar po dziś dzień nie wierzy tak naprawdę w znaki wróżebne. Jednakże wówczas dosyć było znaków zwiastujących nieszczęście, które wdziewało coraz większe buty, w coraz większych butach robiło coraz większe kroki i zamierzało rozsiewać zło. Oto mój przyjaciel Herbert Truczinski umarł od rany w piersi, którą zadała mu drewniana kobieta. Kobieta nie umarła. Opieczętowano ją i, rzekomo z powodu prac konserwacyjnych, scho­wano w piwnicy muzeum. Lecz nieszczęścia nie można zamknąć w piwnicy. Ze ściekami trafia ono do kanalizacji, wdziera się w prze­wody gazowe, dochodzi do wszystkich mieszkań, i nikt, kto stawia garnek z zupą na niebieskawe płomyki, nie przeczuwa, że oto nieszczęście doprowadza jego żarcie do wrzenia.
Gdy chowano Herberta na cmentarzu we Wrzeszczu, po raz dru­gi zobaczyłem Leo Hysia, którego poznałem na brętowskim cmenta­rzu. Nam wszystkim, matce Truczinskiej, Guście, Fritzowi i Marii Truczinskim, grubej pani Kater, staremu Heilandtowi, który w dni świąt zarzynał matce Truczinskiej króliki Fritza, mojemu domnie­manemu ojcu Matzerathowi, który wspaniałomyślnie, jak to on po­trafił, pokrył co najmniej połowę kosztów pogrzebu, nawet Janowi Brońskiemu, który Herberta prawie nie znał, który przyszedł tylko, I żeby na neutralnym gruncie cmentarza zobaczyć Matzeratha, a może i mnie - nam wszystkim Leo śliniąc się i podając drżące, białe, ple­śniejące rękawiczki składał swoje pomieszane, nie odróżniające radości od cierpienia kondolencje.

Brak komentarzy: