czwartek, 24 lipca 2008

Leo uwijał się skrzętnie przy odnowionej, podobnie jak jego wy­gnieciona koszula boleśnie jaskrawej ścianie. Stawiał przesadnie duże kroki, liczył je chyba, liczył na głos i, jak Oskarowi wydaje się do dziś, po łacinie. Śpiewał też tekst, którego nauczył się zapewne w seminarium duchownym. W odległości może dziesięciu metrów od muru Leo oznaczył punkt, niedaleko pobielonego i, jak mogłem sobie wyobrazić, załatanego tynku, położył kawałek drewna, robił to wszystko lewą ręką, bo w prawej trzymał łuskę naboju, a wreszcie, po nieskończenie długim szukaniu i mierzeniu, tuż przy oddalonym kawałku drewna umieścił ów wydrążony, u wylotu trochę zwężony metal, który gościł ołowiany rdzeń tak długo, aż ktoś zgiętym pal­cem, znalazłszy punkt oporu, nie naciskając przedwcześnie, wypo­wiedział ołowiowi mieszkanie i zmusił go do śmiercionośnej przeprowadzki.
Staliśmy i staliśmy. Hysiowi ślina ściekała strużkami po brodzie. Złożył dłonie w rękawiczkach, z początku zaśpiewał jeszcze coś po łacinie, potem umilkł, gdyż nie było nikogo, kto by znał antyfony. Leo obrócił się, gniewnie i niecierpliwie popatrzył ponad murem na brzeźnieńską szosę, stale zwracał głowę w tamtą stronę, ilekroć pu­ste przeważnie tramwaje stawały na mijance, dzwoniąc wymijały się i oddalały od siebie. Prawdopodobnie oczekiwał żałobników. Ale ani pieszo, ani tramwajem nie przybył nikt, komu by mógł podać urękawicznioną dłoń z kondolencjami.
Raz przetoczył się nad nami warkot samolotów podchodzących do lądowania. Nie podnieśliśmy wzroku, wytrzymaliśmy huk moto­rów i nie chcieliśmy przyjąć do wiadomości, że oto z migocącymi światłami na końcach skrzydeł podchodzą do lądowania trzy maszy­ny typu Ju 52.
Wkrótce potem jak umilkły motory - cisza była podobnie męczą­ca jak biel muru przed nami - Leo Hyś, sięgając pod koszulę, wycią­gnął coś, zaraz stanął przy mnie, zerwał z ramion Oskara swój wroni strój, puścił się biegiem ku jałowcom, głogom, nadmorskim sosnom, ku wybrzeżu, a biegnąc upuścił coś ostentacyjnym gestem, obliczonym na znalazcę.
Dopiero gdy Leo zniknął na dobre - majaczył jeszcze na przed­polu, aż pochłonęły go mleczne, pełzające po ziemi kłęby mgły - dopiero gdy znalazłem się sam na sam z deszczem, podniosłem leżą­cą w piasku tekturkę: była to karta do skata, winna siódemka.

Brak komentarzy: