wtorek, 1 lipca 2008

Matka Truczinska miała małą, okrągłą głowę, którą rzadkie po­pielate włosy okrywały tak ażurowo, że prześwitywała różowa skó­ra. Cienkie pasma zbiegały się wszystkie w najdalej wysuniętym punk­cie w tyle głowy, tworzyły tam kok, który mimo niewielkich rozmiarów - był mniejszy od bilardowej kuli - widoczny był ze wszystkich stron, choćby nie wiem jak obracała się i kręciła. Kok trzymał się na drutach. Okrągłe policzki w uśmiechniętej twarzy, wyglądające jak przyklejone, matka Truczinska pocierała co rano papierem po cykorii, który był czerwony i farbował. Miała spojrze­nie myszy. Jej czworo dzieci nosiło imiona: Herbert, Gusta, Fritz, Maria.
Maria była w moim wieku, skończyła właśnie szkołę powszech­ną, mieszkała u rodziny urzędniczej na Siedlcach i uczyła się tam prowadzenia domu. Fritza, który pracował w fabryce wagonów, wi­dywało się rzadko. Miał na zmianę dwie lub trzy dziewczyny, z któ­rymi sypiał, z którymi chodził w Oruni na tańce do „Ujeżdżalni”. Na podwórzu kamienicy trzymał króliki, niebieskie wiedeńskie, które karmić musiała jednak matka Truczinska, bo całkowicie był zaabsor­bowany swoimi przyjaciółkami. Gusta, spokojna osoba koło trzy­dziestki, była kelnerką w „Edenie” przy Dworcu Głównym. Wciąż jeszcze niezamężna, mieszkała, jak cały personel hotelu pierwszej kategorii, na najwyższym piętrze hotelowego wysokościowca. Her­bert wreszcie, najstarszy, który jeden tylko z całej czwórki - jeśli pominąć przygodne noclegi montera Fritza - mieszkał z matką, pra­cował jako kelner w Nowym Porcie. O nim będzie tutaj mowa. Bo Herbert Truczinski po śmierci mojej biednej mamy przez krótki szczę­śliwy okres stał się celem moich wysiłków; jeszcze dziś nazywam go swoim przyjacielem.
Herbert kelnerzył u Starbuscha. Tak nazywał się właściciel knaj­py „Pod Szwedem”. Knajpa znajdowała się naprzeciwko protestanc­kiego kościoła marynarskiego, a jej gośćmi - jak z nazwy „Pod Szwe­dem” nietrudno odgadnąć - byli przeważnie Skandynawowie. Ale przychodzili też Rosjanie, Polacy z portu wolnocłowego, sztauerzy z Ostrowia i marynarze z okrętów wojennych Rzeszy, które właśnie przypłynęły z wizytą. Nie było bezpiecznie obsługiwać gości w tej prawdziwie europejskiej knajpie. Tylko doświadczenie zebrane w oruńskiej „Ujeżdżalni” - Herbert pracował w tej trzeciorzędnej tancbudzie, zanim przeniósł się do Nowego Portu - pozwalały mu przedmiejską gwarą przetykaną angielskimi i polskimi odpryskami górować nad kipiącą u „Szweda” mieszaniną języków. Jednakże wbrew jego woli, za to gratis, raz lub dwa razy w miesiącu odwoziła go do domu sanitarka.
Herbert musiał wtedy leżeć na brzuchu, ciężko oddychał, bo wa­żył około dwóch cetnarów, i kilka dni obciążał łóżko. Matka Tru­czinska w takie dni wymyślała na niego, ale równie niezmordowanie
pielęgnowała go, przy czym za każdym razem, gdy już zmieniła mu opatrunek, postukiwała drutem wyciągniętym z koka w oszklony portret naprzeciwko jego łóżka, który przedstawiał spoglądającego poważnie i nieruchomo, sfotografowanego i wyretuszowanego wą­satego mężczyznę, przypominającego trochę owych wąsali, co za­mieszkują pierwsze strony mojego albumu z fotografiami.

Brak komentarzy: