Matka Truczinska miała małą, okrągłą głowę, którą rzadkie popielate włosy okrywały tak ażurowo, że prześwitywała różowa skóra. Cienkie pasma zbiegały się wszystkie w najdalej wysuniętym punkcie w tyle głowy, tworzyły tam kok, który mimo niewielkich rozmiarów - był mniejszy od bilardowej kuli - widoczny był ze wszystkich stron, choćby nie wiem jak obracała się i kręciła. Kok trzymał się na drutach. Okrągłe policzki w uśmiechniętej twarzy, wyglądające jak przyklejone, matka Truczinska pocierała co rano papierem po cykorii, który był czerwony i farbował. Miała spojrzenie myszy. Jej czworo dzieci nosiło imiona: Herbert, Gusta, Fritz, Maria.
Maria była w moim wieku, skończyła właśnie szkołę powszechną, mieszkała u rodziny urzędniczej na Siedlcach i uczyła się tam prowadzenia domu. Fritza, który pracował w fabryce wagonów, widywało się rzadko. Miał na zmianę dwie lub trzy dziewczyny, z którymi sypiał, z którymi chodził w Oruni na tańce do „Ujeżdżalni”. Na podwórzu kamienicy trzymał króliki, niebieskie wiedeńskie, które karmić musiała jednak matka Truczinska, bo całkowicie był zaabsorbowany swoimi przyjaciółkami. Gusta, spokojna osoba koło trzydziestki, była kelnerką w „Edenie” przy Dworcu Głównym. Wciąż jeszcze niezamężna, mieszkała, jak cały personel hotelu pierwszej kategorii, na najwyższym piętrze hotelowego wysokościowca. Herbert wreszcie, najstarszy, który jeden tylko z całej czwórki - jeśli pominąć przygodne noclegi montera Fritza - mieszkał z matką, pracował jako kelner w Nowym Porcie. O nim będzie tutaj mowa. Bo Herbert Truczinski po śmierci mojej biednej mamy przez krótki szczęśliwy okres stał się celem moich wysiłków; jeszcze dziś nazywam go swoim przyjacielem.
Herbert kelnerzył u Starbuscha. Tak nazywał się właściciel knajpy „Pod Szwedem”. Knajpa znajdowała się naprzeciwko protestanckiego kościoła marynarskiego, a jej gośćmi - jak z nazwy „Pod Szwedem” nietrudno odgadnąć - byli przeważnie Skandynawowie. Ale przychodzili też Rosjanie, Polacy z portu wolnocłowego, sztauerzy z Ostrowia i marynarze z okrętów wojennych Rzeszy, które właśnie przypłynęły z wizytą. Nie było bezpiecznie obsługiwać gości w tej prawdziwie europejskiej knajpie. Tylko doświadczenie zebrane w oruńskiej „Ujeżdżalni” - Herbert pracował w tej trzeciorzędnej tancbudzie, zanim przeniósł się do Nowego Portu - pozwalały mu przedmiejską gwarą przetykaną angielskimi i polskimi odpryskami górować nad kipiącą u „Szweda” mieszaniną języków. Jednakże wbrew jego woli, za to gratis, raz lub dwa razy w miesiącu odwoziła go do domu sanitarka.
Herbert musiał wtedy leżeć na brzuchu, ciężko oddychał, bo ważył około dwóch cetnarów, i kilka dni obciążał łóżko. Matka Truczinska w takie dni wymyślała na niego, ale równie niezmordowanie
pielęgnowała go, przy czym za każdym razem, gdy już zmieniła mu opatrunek, postukiwała drutem wyciągniętym z koka w oszklony portret naprzeciwko jego łóżka, który przedstawiał spoglądającego poważnie i nieruchomo, sfotografowanego i wyretuszowanego wąsatego mężczyznę, przypominającego trochę owych wąsali, co zamieszkują pierwsze strony mojego albumu z fotografiami.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz