niedziela, 20 lipca 2008

W początkach lata dziewięćset trzydziestego dziewiątego okaza­ło się, że Matzerath na cotygodniowych konferencjach zellenleiterów znalazł bardziej odpowiednich partnerów do skata niż polski urzędnik pocztowy i były drużynowy skautów. Jan Broński chcąc nie chcąc przypomniał sobie o obozie, który był mu przeznaczony, i przestawał z ludźmi z Poczty, na przykład z kalekim woźnym Kobielą, który od czasów służby w legendarnych Legionach marszałka Piłsudskiego miał jedną nogę o kilka centymetrów krótszą. Mimo tej krótszej nogi Kobiela był dobrym woźnym, a więc majster-klepką, po którego ewentualnej życzliwości mogłem się spodziewać wyreperowania mojego chorego bębenka. Jedynie dlatego, że droga do Kobieli prowadziła przez Jana Brońskiego, prawie każdego popołu­dnia koło szóstej, nawet w największy sierpniowy skwar, stawałem w pobliżu polskiego osiedla i czekałem na Jana, który po służbie na ogół punktualnie wracał do domu. Nie nadchodził. Nie zadając sobie właściwie pytania: co porabia twój domniemany ojciec po fajerancie? - czekałem często do siódmej, wpół do ósmej. Ale on nie nad­chodził. Mógłbym zajść do ciotki Jadwigi. Być może Jan był chory, miał gorączkę albo złamaną nogę w gipsie. Oskar jednak nie ruszał się z miejsca i poprzestawał na tym, że co jakiś czas wpatrywał się w okna i firanki mieszkania referendarza. Osobliwy lęk powstrzy­mywał Oskara przed odwiedzinami u ciotki Jadwigi, której ciepłe, macierzyńskie spojrzenie krowich oczu budziło w nim smutek. Nie przepadał też za dziećmi Brońskich, które przypuszczalnie były jego przyrodnim rodzeństwem. Obchodziły się z nim jak z lalką. Chciały się nim bawić, używać jak zabawkę. Jakim prawem piętnastoletni Stefan, niemal rówieśnik Oskara, traktował go po ojcowsku, zawsze pouczająco i z góry? A czy owa dziesięcioletnia Marga z warkocza­mi i tłustą buzią jak księżyc w pełni nie widziała w Oskarze bezwol­nego manekina, który godzinami można było czesać, szczotkować, obciągać mu ubranko i wychowywać? Oczywiście oboje widzieli we mnie anormalne, godne pożałowania karłowate dziecko, sami uwa­żali się za zdrowych i rokujących wielkie nadzieje, byli też ulubieńcami babki Koljaiczkowej, której niestety musiało być trudno mnie upatrzyć sobie na ulubieńca. Nie wystarczały mi bajki i książeczki z obrazkami. To, czego oczekiwałem od babki, co nawet jeszcze dziś szeroko i z wielką przyjemnością opisuję, było bardzo jednoznaczne i dlatego bardzo rzadko osiągalne: Oskar ledwie ją zobaczył, chciał iść w ślady dziadka Koljaiczka, chciał dać nurka pod spódnice i gdyby to było możliwe, nigdy już nie oddychać gdzie indziej.
Czegóż ja nie wyczyniałem, żeby dostać się pod spódnice babki! Nie mogę powiedzieć, że nie lubiła, gdy Oskar tam siedział. Ociąga­ła się tylko, odpędzała mnie też najczęściej, każdemu chyba, kto byłby choć w połowie podobny do Koljaiczka, udzieliłaby schronienia, tylko ja, który nie miałem ani figury, ani wiecznie kuszących zapałek podpalacza, musiałem wymyślać konie trojańskie, żeby przedostać się do twierdzy.

Brak komentarzy: