Gdy SA-manowi Meynowi umarł przyjaciel z lat młodości, Herbert Truczinski, z którym razem w latach dwudziestych płacił składki członkowskie najpierw komunistycznej grupie młodzieżowej, potem Czerwonym Sokołom, gdy mieli zakopać Herberta w ziemi, Meyn chwycił za trąbkę i jednocześnie za butelkę jałowcówki. Chciał bowiem zagrać przepięknie, nie zaś trzeźwo i bezbarwnie, nawet jeżdżąc na brunatnym koniu zachował ucho muzyka i dlatego jeszcze na cmentarzu pociągnął łyk i nie zdjął cywilnego płaszcza narzuconego na mundur, aczkolwiek zamierzał dmuchać w trąbkę cmentarną ziemią na brunatno, choć bez nakrycia głowy.
Był sobie kiedyś SA-man, który po jałowcówce grając przepięknie i dźwięcznie na trąbce nad grobem przyjaciela z lat młodości nie zdjął płaszcza narzuconego na kawaleryjski mundur SA. Gdy ów Leo Hyś, który bywa na wszystkich cmentarzach, chciał złożyć żałobnikom kondolencje, wszyscy je usłyszeli. Tylko SA-man nie miał prawa dotknąć białej rękawiczki, bo Leo rozpoznał SA-mana, przestraszył się i krzycząc głośno odmówił mu rękawiczki i kondolencji. SA-man zaś bez kondolencji i z zimną trąbką poszedł do domu, gdzie w mieszkaniu na poddaszu naszej kamienicy zastał swoje cztery koty.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz