niedziela, 20 lipca 2008

Gdy SA-manowi Meynowi umarł przyjaciel z lat młodości, Her­bert Truczinski, z którym razem w latach dwudziestych płacił skład­ki członkowskie najpierw komunistycznej grupie młodzieżowej, po­tem Czerwonym Sokołom, gdy mieli zakopać Herberta w ziemi, Meyn chwycił za trąbkę i jednocześnie za butelkę jałowcówki. Chciał bo­wiem zagrać przepięknie, nie zaś trzeźwo i bezbarwnie, nawet jeżdżąc na brunatnym koniu zachował ucho muzyka i dlatego jeszcze na cmentarzu pociągnął łyk i nie zdjął cywilnego płaszcza narzuconego na mundur, aczkolwiek zamierzał dmuchać w trąbkę cmentarną zie­mią na brunatno, choć bez nakrycia głowy.
Był sobie kiedyś SA-man, który po jałowcówce grając przepięk­nie i dźwięcznie na trąbce nad grobem przyjaciela z lat młodości nie zdjął płaszcza narzuconego na kawaleryjski mundur SA. Gdy ów Leo Hyś, który bywa na wszystkich cmentarzach, chciał złożyć żałobni­kom kondolencje, wszyscy je usłyszeli. Tylko SA-man nie miał pra­wa dotknąć białej rękawiczki, bo Leo rozpoznał SA-mana, przestra­szył się i krzycząc głośno odmówił mu rękawiczki i kondolencji. SA-man zaś bez kondolencji i z zimną trąbką poszedł do domu, gdzie w mieszkaniu na poddaszu naszej kamienicy zastał swoje cztery koty.

Brak komentarzy: