Ledwie uporałem się z tymi środkami ostrożności, po których spodziewałem się, że osłonią moją blachę od kuł i odłamków, gdy w fasadę, która zamykała gmach Poczty od strony placu Heweliusza, mniej więcej na wysokości hali nadawczej, uderzył pierwszy granat przeciwpancerny.
Poczta Polska, masywna ceglana budowla, mogła spokojnie przyjąć pewną ilość takich uderzeń, bez obawy, że ludziom z Heimwehiy uda się załatwić sprawę raz, dwa, szybko zrobić wyłom, dostatecznie szeroki dla frontalnego, często ćwiczonego natarcia.
Opuściłem bezpieczny, pozbawiony okien, otoczony przez trzy pokoje i korytarz pierwszego piętra magazyn przesyłek listowych, żeby rozejrzeć się za Janem Brońskim. Wypatrując mojego domniemanego ojca, szukałem oczywiście i niemal z jeszcze większą skwapliwością, kalekiego woźnego Kobieli. Poprzedniego wieczora, rezygnując z kolacji, przyjechałem przecież tramwajem do śródmieścia, przyszedłem na plac Heweliusza, do tego obojętnego mi skądinąd gmachu Poczty, żeby oddać bębenek do naprawy. Jeśli zatem nie odnajdę woźnego w porę, to znaczy: przed niechybnie spodziewanym natarciem, to nie ma co myśleć o starannym wyklepaniu mojej sponiewieranej blachy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz