czwartek, 24 lipca 2008

Na krótko przedtem, nim dotarliśmy do magazynu przesyłek li­stowych na pierwszym piętrze, doszedłem do potwierdzonego póź­niej przekonania: gdy Poczta Polska i cała równinna Polska znajdo­wały się pod ostrzałem, Home Fleet, lepiej czy gorzej ubezpieczona, zaszyła się w jednym z fiordów pomocnej Szkocji; wielka armia Fran­cji siedziała jeszcze przy obiedzie i uważała, że paru akcjami patroli rozpoznawczych na przedpolu linii Maginota wypełnia polsko-francuski układ gwarancyjny. Przed magazynem i prowizorycznym laza­retem dopędził nas doktor Michoń, który nadal chodził w hełmie, a w kieszonce na piersi miał białą chusteczkę, z pełnomocnikiem Warszawy, niejakim Konradem. Od razu odezwały się wszystkie od­miany strachu Jana, mamiąc najcięższymi obrażeniami. O ile Wiktor Weluhn, który przecież nie był ranny i mając okulary na nosie mógł być przydatnym strzelcem, musiał zejść do hali nadawczej, o tyle nam pozwolono zostać w pokoju bez okien, skąpo rozjaśnionym przez łojówki, bo elektrownia miejska nie zamierzała dłużej zaopatrywać Poczty Polskiej w prąd.
Doktor Michoń, który nie bardzo chciał wierzyć w obrażenia Jana, ale i nie liczył zbytnio na jego czynny udział w walce, rozkazał swo­jemu referendarzowi, aby jako quasi sanitariusz pilnował rannych, a także nie spuszczał z oka dziecka - tu przelotnie i, jak mi się zda­wało, desperacko pogłaskał mnie po głowie - by nie dostało się pod ostrzał.
Trafienie haubicy na wysokości hali nadawczej. Zatoczyliśmy się wszyscy. Michoń w hełmie, wysłannik Warszawy Konrad i listonosz pieniężny Weluhn pobiegli na swoje stanowiska. Obaj z Janem zna­leźliśmy się z siedmiu czy ośmiu rannymi w odosobnionym pomiesz­czeniu, tłumiącym wszystkie odgłosy walki. Nawet świece specjal­nie nie migotały, gdy na zewnątrz haubica poczynała sobie nie na żarty. Było cicho mimo jęków, a może z powodu jęków. Jan pospiesz­nie i niezręcznie owinął podartym na pasy prześcieradłem udo Kobieli, chciał potem opatrzyć siebie: ale policzek i grzbiet dłoni wuja iż nie krwawiły. Skaleczenia milczały zakrzepłe, pewnie jednak polały i podsycały strach, który w niskim i dusznym pokoju nie znajdował ujścia. Jan niespokojnie obszukał kieszenie, znalazł pełną talię: skat! Aż do chwili, gdy załamała się obrona, graliśmy w skata.

Brak komentarzy: