czwartek, 24 lipca 2008

Znów ruszyliśmy w drogę. Nie wiem, czy Oskar mniej marzł. Czasem Leo wybiegał pięć kroków naprzód, zatrzymywał się, w swojej niemiłosiernie wygniecionej, ale przerażająco białej koszu­li był postacią, która mogłaby w ryzykancki sposób uciec ze średnio­wiecznych lochów, na przykład z Wieży Więziennej, w jaskrawej koszuli dyktował więc modę szaleństwu. Ilekroć Leo spoglądał na zataczającego się Oskara w czarnym surducie, wybuchał śmiechem, który za każdym razem kończył trzepotaniem skrzydeł, niby kraczący kruk. Musiałem rzeczywiście wyglądać jak śmieszny ptak, jeśli nie kruk, to wrona, zwłaszcza że poły surduta ciągnęły się kawałek za mną, omiatały niczym tren asfaltową nawierzchnię ulicy; pozosta­wiałem po sobie szeroki, majestatyczny ślad, który już po drugim zerknięciu przez ramię wbił Oskara w dumę i zapowiadał, może na­wet symbolizował drzemiący w nim, jeszcze nie całkiem dojrzały tragizm.
Już na placu Maksa Halbego przeczułem, że Leo nie ma zamiaru prowadzić mnie do Brzeźna czy Nowego Portu. Jako cel tego piesze­go marszu od samego początku wchodził w rachubę tylko cmentarz na Zaspie i obmurowane fosy, w których bezpośrednim sąsiedztwie znajdowała się nowoczesna strzelnica policji.
Od końca września do końca kwietnia tramwaje linii kąpielisko­wych kursowały jedynie co trzydzieści pięć minut. Gdy zostawili­śmy za sobą ostatnie domy Wrzeszcza, z przeciwnej strony nadje­chał wóz bez przyczepy. Wkrótce potem wyprzedził nas tramwaj, który na mijance przy Magdeburskiej musiał czekać na tamten. Nie­daleko cmentarza na Zaspie, przy którym urządzono drugą mijankę, najpierw wyprzedził nas dzwoniąc tramwaj z miasta, potem od stro­ny Brzeźna nadjechał wóz, który widzieliśmy już dawno, jak stał w oparach mgły, bo z powodu złej widoczności włączył miękkie żół­te światło czołowe.
Oskar miał jeszcze przed oczyma ponurą twarz motorniczego, gdy Leo zboczył z asfaltowej jezdni i poprowadził go przez sypki piasek, który zapowiadał już nadmorskie wydmy. Cmentarz otoczo­ny był murem w kształcie kwadratu. Furtka od południa, z mnóstwem pordzewiałych esów-floresów, lekko tylko przymknięta, wpuściła nas do środka. Niestety Leo nie dał mi czasu na dokładniejsze obejrzenie obsuniętych, chylących się ku upadkowi lub już powalonych nagrob­ków, które były przeważnie wykute z czarnego szwedzkiego granitu lub diabazu, z tyłu i po bokach grubo ciosanego, wypolerowanego z przodu. Pięć czy sześć zmarniałych, pokręconych sosen nadmor­skich imitowało drzewną dekorację cmentarza. Mama spoglądając za życia z tramwaju na to zaniedbane miejsce wiecznego spoczynku przyznawała mu pierwszeństwo przed wszystkimi innymi. Teraz le­żała w Brętowie. Ziemia była tam tłuściejsza: rosły wiązy i klony.
Przez otwartą furtkę bez kraty w północnym murze Leo Hyś wy­prowadził mnie z cmentarza, zanim zdążyłem rozejrzeć się po tym nastrojowym zaniedbaniu. Zaraz za murem znaleźliśmy się na pła­skim piaszczystym gruncie. Janowce, sosny, krzewy głogu pławiły się wyraziście, aż po wybrzeże, w parującej mazi. Spoglądając na cmentarz zauważyłem od razu, że kawałek północnego muru był świeżo pobielony wapnem.

Brak komentarzy: