Znów ruszyliśmy w drogę. Nie wiem, czy Oskar mniej marzł. Czasem Leo wybiegał pięć kroków naprzód, zatrzymywał się, w swojej niemiłosiernie wygniecionej, ale przerażająco białej koszuli był postacią, która mogłaby w ryzykancki sposób uciec ze średniowiecznych lochów, na przykład z Wieży Więziennej, w jaskrawej koszuli dyktował więc modę szaleństwu. Ilekroć Leo spoglądał na zataczającego się Oskara w czarnym surducie, wybuchał śmiechem, który za każdym razem kończył trzepotaniem skrzydeł, niby kraczący kruk. Musiałem rzeczywiście wyglądać jak śmieszny ptak, jeśli nie kruk, to wrona, zwłaszcza że poły surduta ciągnęły się kawałek za mną, omiatały niczym tren asfaltową nawierzchnię ulicy; pozostawiałem po sobie szeroki, majestatyczny ślad, który już po drugim zerknięciu przez ramię wbił Oskara w dumę i zapowiadał, może nawet symbolizował drzemiący w nim, jeszcze nie całkiem dojrzały tragizm.
Już na placu Maksa Halbego przeczułem, że Leo nie ma zamiaru prowadzić mnie do Brzeźna czy Nowego Portu. Jako cel tego pieszego marszu od samego początku wchodził w rachubę tylko cmentarz na Zaspie i obmurowane fosy, w których bezpośrednim sąsiedztwie znajdowała się nowoczesna strzelnica policji.
Od końca września do końca kwietnia tramwaje linii kąpieliskowych kursowały jedynie co trzydzieści pięć minut. Gdy zostawiliśmy za sobą ostatnie domy Wrzeszcza, z przeciwnej strony nadjechał wóz bez przyczepy. Wkrótce potem wyprzedził nas tramwaj, który na mijance przy Magdeburskiej musiał czekać na tamten. Niedaleko cmentarza na Zaspie, przy którym urządzono drugą mijankę, najpierw wyprzedził nas dzwoniąc tramwaj z miasta, potem od strony Brzeźna nadjechał wóz, który widzieliśmy już dawno, jak stał w oparach mgły, bo z powodu złej widoczności włączył miękkie żółte światło czołowe.
Oskar miał jeszcze przed oczyma ponurą twarz motorniczego, gdy Leo zboczył z asfaltowej jezdni i poprowadził go przez sypki piasek, który zapowiadał już nadmorskie wydmy. Cmentarz otoczony był murem w kształcie kwadratu. Furtka od południa, z mnóstwem pordzewiałych esów-floresów, lekko tylko przymknięta, wpuściła nas do środka. Niestety Leo nie dał mi czasu na dokładniejsze obejrzenie obsuniętych, chylących się ku upadkowi lub już powalonych nagrobków, które były przeważnie wykute z czarnego szwedzkiego granitu lub diabazu, z tyłu i po bokach grubo ciosanego, wypolerowanego z przodu. Pięć czy sześć zmarniałych, pokręconych sosen nadmorskich imitowało drzewną dekorację cmentarza. Mama spoglądając za życia z tramwaju na to zaniedbane miejsce wiecznego spoczynku przyznawała mu pierwszeństwo przed wszystkimi innymi. Teraz leżała w Brętowie. Ziemia była tam tłuściejsza: rosły wiązy i klony.
Przez otwartą furtkę bez kraty w północnym murze Leo Hyś wyprowadził mnie z cmentarza, zanim zdążyłem rozejrzeć się po tym nastrojowym zaniedbaniu. Zaraz za murem znaleźliśmy się na płaskim piaszczystym gruncie. Janowce, sosny, krzewy głogu pławiły się wyraziście, aż po wybrzeże, w parującej mazi. Spoglądając na cmentarz zauważyłem od razu, że kawałek północnego muru był świeżo pobielony wapnem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz