niedziela, 20 lipca 2008
Był sobie kiedyś SA-man, który nazywał się Meyn. Z czasów, gdy dzień w dzień popijał jałowcówkę i przepięknie grał na trąbce, Meyn zachował w swoim mieszkaniu cztery koty, z których jeden nazywał się Bismarck. Kiedy pewnego dnia SA-man Meyn wrócił z pogrzebu przyjaciela z lat młodości, Herberta Truczinskiego, smutny i znowu trzeźwy, bo ktoś odmówił mu kondolencji, znalazł się w mieszkaniu sam na sam z czterema kotami. Koty ocierały się o jego kawaleryjskie buty, a Meyn dał im głowy śledzi w gazetowym papierze, co odciągnęło koty od jego butów. Tego dnia w mieszkaniu wyjątkowo mocno cuchnęło czterema kotami, które były kocurami, z których jeden nazywał się Bismarck i chodził czarny na białych łapach. Meyn nie miał jednak w mieszkaniu ani kropli jałowcówki. Toteż coraz mocniej cuchnęło kotami czy kocurami. Może by kupił jaką butelkę w naszym sklepie kolonialnym, gdyby nie mieszkał na czwartym piętrze pod samym dachem. A tak bał się schodów i bał się ludzi z sąsiedztwa, wobec których nieraz przysięgał, że już ani kropelka jałowcówki nie dotknie jego ust muzyka, że zaczyna nowe, trzeźwiuteńkie życie, że odtąd oddaje się cały porządkowi, nie zaś pijaństwom zmarnowanej i wyuzdanej młodości.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz