wtorek, 1 lipca 2008

Profesja Hysia polegała na tym, że po wszystkich pogrzebach - a wiedział o każdym pochówku - w błyszcząco czarnym, wiszącym jak worek garniturze i białych rękawiczkach oczekiwał żałobników. Obaj z Markusem zrozumieliśmy, że stał tutaj, przed kutą bramą brętowskiego cmentarza, niejako służbowo i z gorliwą w kondolencjach rękawiczką, wywróconymi wodnistymi oczyma i wiecznie zaślinionymi ustami czyhał na orszak pogrzebny.
Połowa maja: pogodny, słoneczny dzień. Zarośla i drzewa obsa­dzone przez ptaki. Gdaczące kury, które znosząc jajka symbolizowa­ły nieśmiertelność. Brzęczenie w powietrzu. Świeżo nałożona zieleń bez pyłu. Leo Hyś w lewej ręce obciągniętej rękawiczką trzymał cy­linder, ruszył lekko, tanecznie, bo naprawdę nawiedzony, z pięciu wyciągniętymi, pleśniejącymi palcami rękawiczki ku Markusowi i mnie, pochylił się potem przed nami jak na wietrze, choć nie było najlżejszego powiewu, przekrzywił głowę i zabełkotał, opluwając się śliną, gdy Markus, najpierw z ociąganiem, później zdecydowanie, wsunął swoją gołą dłoń w skierowaną ku sobie materię.
- Jaki piękny dzień. Ona jest już tam, gdzie wszystko jest takie sprawiedliwe. Widzieliście Pana? Habemus ad Dominum. Przeszedł i spieszył się bardzo. Amen.
Powiedzieliśmy „amen” i Markus przyznał, że dzień jest rzeczy­wiście piękny, stwierdził też, że widział Pana.
Za nami usłyszeliśmy z cmentarza zbliżające się odgłosy orszaku żałobnego. Markus wypuścił rękawiczkę Hysia z dłoni, znalazł jeszcze czas na napiwek, rzucił mi Markusowe spojrzenie i podszedł spiesznie, jak zaszczuty, do taksówki, która czekała na niego przed brętowską pocztą.
Patrzyłem jeszcze za chmurą kurzu, która okryła znikającego Markusa, a już matka Truczinska znowu trzymała mnie za rękę. Szli grupami i grupkami. Leo wszystkim składał kondolencje, zwracał żałobnikom uwagę na piękny dzień, pytał każdego, czy widzieli Pana i dostawał, jak zwykle, mniejsze i większe napiwki albo nie dostawał ich wcale. Matzerath i Jan Broński opłacili karawaniarzy, grabarza, zakrystiana i proboszcza Wiehnke, który wzdychając z zakłopota­niem pozwolił Hysiowi pocałować się w rękę i posyłał błogosławią­ce gesty za rozpraszającym się powoli orszakiem pogrzebnym.
My natomiast, moja babka, jej brat Wincenty, Brońscy z dziećmi, Greff bez żony i Gretchen Scheffler, wsiedliśmy w dwie jednokonne furmanki. Zawieziono nas koło Złotej Karczmy przez las, przez bli­ską polską granicę do Bysewa-Wybudowania na stypę.

Brak komentarzy: