Nazajutrz Herbert sam przystąpił do pracy. Odprowadziłem go pod muzeum, nie chciałem czekać przy kasie, wyszukałem sobie miejsce naprzeciwko patrycjuszowskiej kamienicy. Siedziałem z moim bębenkiem na granitowej kuli, której z tyłu wyrastał ogon używany przez dorosłych jako balustrada. Nie trzeba dodawać, że drugie skrzydło schodów strzeżone było przez taką samą kulę z takim samym żelaznym ogonem. Bębniłem rzadko, ale za to okropnie głośno i na znak protestu przeciwko przechodniom, przeważnie kobietom, które znajdowały przyjemność w zatrzymywaniu się koło mnie, wypytywaniu o imię, głaskaniu spoconymi dłońmi moich już wówczas pięknych, krótkich wprawdzie, ale lekko kręconych włosów. Przedpołudnie mijało. U końca ulicy Świętego Ducha wysiadywała jaja pod grubą, napuszoną wieżą czerwono-czarna kwoka Panny Marii z małymi zielonymi wieżyczkami. Gołębie raz po raz wyfruwały z ziejących otworami murów wieży, opadały niedaleko mnie, wygadywały głupstwa i też nie wiedziały, jak długo jeszcze ma trwać okres wysiadywania, co ma się wylęgnąć i czy to tysiącletnie wysiadywanie nie stało się w końcu celem samym w sobie.
W południe Herbert wyszedł na ulicę. Z pudła na śniadanie, które matka Truczinska tak mu wypakowywała, że nie dało się zamykać, wyciągnął dla mnie dwie kromki chleba ze smalcem, przełożone grubą na palec kaszanką. Zachęcająco i mechanicznie kiwnął mi głową, bo nie chciałem jeść. W końcu zjadłem, a Herbert, który nic nie jadł, wypalił papierosa. Zanim muzeum go odzyskało, zniknął w knajpie przy Chlebnickiej na dwie czy trzy jałowcówki. Kiedy przechylał kieliszek, patrzyłem na jego grdykę. Nie podobało mi się, jak wlewał wódkę w siebie. Gdy już dawno pokonał kręte schody muzeum, a ja znów siedziałem na mojej granitowej kuli, Oskar wciąż jeszcze miał przed oczami podrygującą grdykę swojego przyjaciela Herberta.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz