czwartek, 24 lipca 2008
Jan leżał skulony, schował głowę i drżał. Poznałem go jedynie po eleganckim, teraz jednak zakurzonym wapnem i piaskiem, ciemnoszarym ubraniu. Rozwiązało mu się sznurowadło u prawego, równie szarego buta. Pochyliłem się i zawiązałem je na kokardkę. Gdy zacisnąłem kokardkę, Jan wzdrygnął się, ponad lewym rękawem uniósł parę swoich o wiele za niebieskich oczu i patrzył na mnie niepojęcie niebiesko i wodniście. Chociaż, jak przekonał się Oskar po powierzchownych oględzinach, wuj nie był ranny, płakał cicho. Jan Broński miał stracha. Zignorowałem jego płacz, wskazałem na blaszany bębenek ewakuowanego syna naczelnika i wymownymi ruchami wezwałem Jana, by zachowując całą ostrożność i wykorzystując martwe pole dziecięcego pokoju dotarł do regału i zdjął mi blachę. Mój wuj nie zrozumiał mnie. Mój domniemany ojciec nie pojął mnie. Kochanek mojej biednej mamy tak był zaprzątnięty i przepełniony strachem, że moje gesty proszące o pomoc co najwyżej potęgowały ów strach. Oskar miał ochotę na niego krzyknąć, bał się jednak, żeby Kobiela, który - jak się zdawało - słuchał tylko swojego karabinu, nie odkrył jego obecności.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz