Dziwnym trafem Raguna nagle i lękliwie wyrwała mi rękę, zanim jeszcze zaczęła na dobre przenikać mnie na wylot i prześwietlać somnambulicznym spojrzeniem. Czy przeraziło ją moje czternastoletnie wygłodniałe serce? Czy zaświtało jej, że Roswita, obojętne: dziewczyna czy staruszka, zwiastowała mi Roswitę? Szeptała po neapolitańsku, drżała, żegnała się tak często, jak gdyby strachy, które wyczytała we mnie, nie ustępowały, potem skryła się bez słowa za swoim wachlarzem.
Zmieszany domagałem się wytłumaczenia, prosiłem pana Bebrę, żeby coś powiedział. Lecz nawet Bebra, choć pochodził w prostej linii od księcia Eugeniusza, stracił panowanie nad sobą, bełkotał, aż wreszcie zrozumiałem:
- Pański geniusz, młody przyjacielu, boskość, ale i z całą pewnością diabelskość pańskiego geniuszu speszyły trochę moją drogą Roswitę, i sam muszę przyznać, że pańska wybuchająca nagle gwałtowność jest mi obca, jeśli nie zgoła niezrozumiała. Jednakże - Bebra przemógł się - niezależnie od właściwości swojego charakteru niech pan jedzie z nami, niech pan wstąpi do teatrzyku cudów Bebry. Przy pewnej dyscyplinie wewnętrznej i ograniczeniu powinien pan, nawet przy panujących obecnie stosunkach politycznych, znaleźć publiczność.
Pojąłem natychmiast. Bebra, który radził mi stać zawsze na trybunach, nigdy przed trybunami, sam dostał się między piechurów, nawet jeśli nadal występował w cyrku. Toteż wcale nie był rozczarowany, gdy z uprzejmym ubolewaniem odrzuciłem jego propozycję. A signora Roswita odetchnęła głośno za wachlarzem i znów ukazała mi swoje śródziemnomorskie oczy.
Rozmawialiśmy jeszcze godzinkę, ja kazałem kelnerowi przynieść pustą szklankę, wykroiłem śpiewem serce w szkle, pod spodem grawerując głosem wyśpiewałem biegnący naokoło napis w esy-floresy: „Oskar Roswicie”, ofiarowałem jej szklankę, sprawiłem jej przyjemność, a zanim wyszliśmy, Bebra zapłacił dając suty napiwek.
Odprowadzili mnie oboje aż do hali sportowej. Wskazałem pałeczką na gołą trybunę po przeciwnej stronie Łąk i - teraz sobie przypominam, było to wiosną dziewięćset trzydziestego ósmego - opowiedziałem mistrzowi Bebrze o swojej karierze bębnisty pod trybunami.
Bebra uśmiechnął się zakłopotany, Raguna zrobiła surową minę. A gdy signora zatrzymała się o parę kroków dalej, Bebra żegnając się szepnął mi na ucho: - Zawiodłem, drogi przyjacielu, jakże bym mógł nadal być pańskim nauczycielem. Och, ta brudna polityka!
Potem jak przed laty, gdy spotkałem go między wozami mieszkalnymi cyrku, pocałował mnie w czoło, pani Roswita podała mi dłoń jak z porcelany, a ja pochyliłem się szarmancko, jak na czternastolatka niemal zbyt wprawnie, nad palcami somnambuliczki.
- Zobaczymy się jeszcze, mój synu! - pomachał mi pan Bebra. - Nawet w najgorszych czasach tacy ludzie jak my nie mogą się zgubić.
- Niech pan wybaczy swoim ojcom! - upomniała mnie signora. - Niech pan przyzwyczaja się do własnego istnienia, żeby serce zaznało spokoju, a szatan przykrości!
Poczułem się, jak gdyby signora raz jeszcze, lecz znów daremnie, ochrzciła mnie. Odejdź, szatanie - ale szatan nie odchodził. Patrzyłem za obydwojgiem smutno i z pustką w sercu, pomachałem, gdy wsiedli do taksówki, zniknęli tam zupełnie; bo ford był zbudowany dla dorosłych, wyglądał jak pusty, jakby szukał pasażerów, kiedy popędził z moimi przyjaciółmi.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz