wtorek, 1 lipca 2008

Dziwnym trafem Raguna nagle i lękliwie wyrwała mi rękę, za­nim jeszcze zaczęła na dobre przenikać mnie na wylot i prześwietlać somnambulicznym spojrzeniem. Czy przeraziło ją moje czternasto­letnie wygłodniałe serce? Czy zaświtało jej, że Roswita, obojętne: dziewczyna czy staruszka, zwiastowała mi Roswitę? Szeptała po neapolitańsku, drżała, żegnała się tak często, jak gdyby strachy, które wyczytała we mnie, nie ustępowały, potem skryła się bez słowa za swoim wachlarzem.
Zmieszany domagałem się wytłumaczenia, prosiłem pana Bebrę, żeby coś powiedział. Lecz nawet Bebra, choć pochodził w prostej linii od księcia Eugeniusza, stracił panowanie nad sobą, bełkotał, aż wreszcie zrozumiałem:
- Pański geniusz, młody przyjacielu, boskość, ale i z całą pewno­ścią diabelskość pańskiego geniuszu speszyły trochę moją drogą Roswitę, i sam muszę przyznać, że pańska wybuchająca nagle gwał­towność jest mi obca, jeśli nie zgoła niezrozumiała. Jednakże - Be­bra przemógł się - niezależnie od właściwości swojego charakteru niech pan jedzie z nami, niech pan wstąpi do teatrzyku cudów Bebry. Przy pewnej dyscyplinie wewnętrznej i ograniczeniu powinien pan, nawet przy panujących obecnie stosunkach politycznych, znaleźć pu­bliczność.
Pojąłem natychmiast. Bebra, który radził mi stać zawsze na try­bunach, nigdy przed trybunami, sam dostał się między piechurów, nawet jeśli nadal występował w cyrku. Toteż wcale nie był rozczaro­wany, gdy z uprzejmym ubolewaniem odrzuciłem jego propozycję. A signora Roswita odetchnęła głośno za wachlarzem i znów ukazała mi swoje śródziemnomorskie oczy.
Rozmawialiśmy jeszcze godzinkę, ja kazałem kelnerowi przynieść pustą szklankę, wykroiłem śpiewem serce w szkle, pod spodem gra­werując głosem wyśpiewałem biegnący naokoło napis w esy-floresy: „Oskar Roswicie”, ofiarowałem jej szklankę, sprawiłem jej przy­jemność, a zanim wyszliśmy, Bebra zapłacił dając suty napiwek.
Odprowadzili mnie oboje aż do hali sportowej. Wskazałem pa­łeczką na gołą trybunę po przeciwnej stronie Łąk i - teraz sobie przy­pominam, było to wiosną dziewięćset trzydziestego ósmego - opo­wiedziałem mistrzowi Bebrze o swojej karierze bębnisty pod trybunami.
Bebra uśmiechnął się zakłopotany, Raguna zrobiła surową minę. A gdy signora zatrzymała się o parę kroków dalej, Bebra żegnając się szepnął mi na ucho: - Zawiodłem, drogi przyjacielu, jakże bym mógł nadal być pańskim nauczycielem. Och, ta brudna polityka!
Potem jak przed laty, gdy spotkałem go między wozami miesz­kalnymi cyrku, pocałował mnie w czoło, pani Roswita podała mi dłoń jak z porcelany, a ja pochyliłem się szarmancko, jak na czternastolat­ka niemal zbyt wprawnie, nad palcami somnambuliczki.
- Zobaczymy się jeszcze, mój synu! - pomachał mi pan Bebra. - Nawet w najgorszych czasach tacy ludzie jak my nie mogą się zgu­bić.
- Niech pan wybaczy swoim ojcom! - upomniała mnie signora. - Niech pan przyzwyczaja się do własnego istnienia, żeby serce zazna­ło spokoju, a szatan przykrości!
Poczułem się, jak gdyby signora raz jeszcze, lecz znów darem­nie, ochrzciła mnie. Odejdź, szatanie - ale szatan nie odchodził. Pa­trzyłem za obydwojgiem smutno i z pustką w sercu, pomachałem, gdy wsiedli do taksówki, zniknęli tam zupełnie; bo ford był zbudo­wany dla dorosłych, wyglądał jak pusty, jakby szukał pasażerów, kiedy popędził z moimi przyjaciółmi.

Brak komentarzy: