środa, 13 sierpnia 2008

W połowie czerwca dziewięćset czterdziestego drugiego mój syn Kurt ukończył pierwszy rok życia. Oskar, ojciec, przyjął to spokojnie, pomyślał sobie: jeszcze dwa latka. W październiku dziewięćset czter­dziestego drugiego handlarz warzyw Greff powiesił się na szubienicy tak doskonałej w formie, że od tej pory ja, Oskar, zaliczam samobój­stwo do najwznioślejszych rodzajów śmierci. W styczniu dziewięćset czterdziestego trzeciego dużo mówiło się o Stalingradzie. Ponieważ jednak Matzerath podkreślał tę nazwę podobnie jak przedtem Pearl Harbour, Tobruk i Dunkierkę, wydarzeniom w tym dalekim mieście nie poświęcałem więcej uwagi niż innym miastom, które poznałem dzięki komunikatom nadzwyczajnym; bo meldunki Wehrmachtu i ko­munikaty nadzwyczajne były dla Oskara czymś w rodzaju lekcji geo­grafii. Jakże inaczej mógłbym się dowiedzieć, gdzie płyną rzeki Ku­bań, Mius i Don, któż lepiej potrafiłby mi objaśnić położenie geograficzne Wysp Aleuckich: Atru, Kiska i Adak - niż szczegółowe relacje radiowe z wydarzeń na Dalekim Wschodzie. Z tego też źródła w styczniu dziewięćset czterdziestego trzeciego usłyszałem, że miasto Stalingrad leży nad Wołgą. Mniej jednak martwiłem się o szóstą ar­mię, bardziej o Marię, która przechodziła w tym czasie lekką grypę.
Grypa Marii mijała, a tymczasem ci w radio kontynuowali swoją lekcję geografii: Rżew i Demjańsk są dla Oskara jeszcze dziś miej­scowościami, które od razu i po omacku znajdzie na każdej mapie Rosji. Ledwie wyzdrowiała Maria, mój syn Kurt zapadł na koklusz. A gdy usiłowałem zapamiętać najtrudniejsze nazwy paru tunezyjskich oaz, o które zaciekle walczono, nadszedł kres korpusu afry­kańskiego i kokluszu Kurtusia.
O rozkoszny maju! Maria, Matzerath i Gretchen Scheffler czynili przygotowania do drugich urodzin małego Kurta. Także Oskar przypi­sywał zbliżającej się uroczystości większe znaczenie; bo od dwunastego czerwca dziewięćset czterdziestego trzeciego pozostanie już tylko ro­czek. A więc, gdybym był obecny w dniu drugich urodzin Kurta, mógł­bym szepnąć mojemu synowi na ucho: „Poczekaj tylko, niedługo i ty będziesz bębnił”. Zdarzyło się jednak, że dwunastego czerwca dziewięćset czterdziestego trzeciego Oskar przebywał nie w Gdańsku-Wrzeszczu, lecz w starym mieście rzymskim Metz. Ba, jego nieobecność tak się przeciągnęła, że ledwie zdążył wrócić do bliskiego sercu, nie tkniętego jeszcze bombardowaniami rodzinnego grodu, aby dwunastego czerwca dziewięćset czterdziestego czwartego być na trzecich urodzinach Kurta.
Jakie sprawy skłoniły mnie do wyjazdu? Powiem prosto z mostu: przed szkołą Pestalozziego, którą zamieniono na koszary lotnictwa, spotkałem mojego mistrza Bebrę. Ale sam Bebra nie zdołałby namó­wić mnie na wyjazd. U ramienia Bebry zobaczyłem Ragunę, signorę Roswitę, wielką somnambuliczkę.
Oskar szedł z Kuźniczek. Złożył wizytę Gretchen Scheffler, ślę­czał trochę nad Walką o Rzym, dowiedział się, że już wtedy, za cza­sów Belizariusza, zmienne były koleje losu, że już wtedy, geogra­ficznie na dużą skalę święcono zwycięstwa i doznawano klęsk w pobliżu miast i przepraw przez rzeki.
Szedłem przez Łąkę Fröbela, na której w ostatnich latach wyro­sły baraki obozu organizacji Todta, myślami byłem pod Taginae - w roku pięćset pięćdziesiątym drugim Narses pobił tam Totilę - ale nie z racji zwycięstwa myślałem o wielkim Ormianinie Narsesie, za­fascynowała mnie sama postać wodza; Narses był ułomny, garbaty, Narses był mały, Narses był karłem, gnomem, liliputem. Może Na­rses o dziecięcą główkę przerastał Oskara, pomyślałem i stanąłem przed szkołą Pestalozziego. Popatrzyłem dla porównania na baretki odznaczeń paru zbyt szybko wyrosłych oficerów lotnictwa, Narses na pewno nie nosił odznaczeń, powiedziałem sobie, nie było mu to potrzebne; i wtedy w głównym wejściu szkoły pojawił się ów wielki wódz we własnej osobie, z damą uwieszoną na jego ramieniu - cze­mu Narses nie miałby mieć damy uwieszonej swego ramienia? - szli ku mnie maleńcy wobec lotniczych olbrzymów, a jednak najważ­niejsi, owiani tchnieniem historii, odwieczni między świeżo upie­czonymi bohaterami przestworzy - cóż znaczyły całe te koszary peł­ne Totilów i Tej ów, pełne długich jak tyka Ostrogotów wobec jednego ormiańskiego karła imieniem Narses - Narses kroczek po kroczku zbliżał się do Oskara, skinął Oskarowi głową, dama u jego ramienia też skinęła: Bebra i signora Roswita Raguna przywitali się ze mną - ja zaś zbliżyłem usta do ucha Bebry, szepnąłem:
- Drogi mistrzu, wziąłem pana za wielkiego wodza Narsesa, któ­rego cenię o wiele wyżej od fanfarona Belizariusza.

Brak komentarzy: