niedziela, 24 sierpnia 2008

Ziemia była zmarznięta. Podczas gdy Matzerath i stary Heilandt na zmianę pracowali kilofem, a Maria usiłowała wykopać bluszcz koło kamiennych ławek, Oskar oddalił się i niebawem znalazł się wśród drzew Alei Hindenburga. Jaki tam był ruch! Czołgi wycofane z Wyżyny Gdańskiej i Żuław holowały się wzajemnie. Na drzewach - jeśli dobrze pamiętam, były to lipy - wisieli volksszturmisci i żoł­nierze. Tekturowe tabliczki przy ich mundurach były dość czytelne i oznajmiały, że na drzewach albo lipach wiszą zdrajcy. Zajrzałem kilku powieszonym w wytężone twarze, dokonywałem ogólnych i szczególnych porównań z wisielcem Greffem. Widziałem też garść dyndających młodych chłopaków w zbyt obszernych mundurach, parę razy wydawało mi się, że poznaję Störtebekera — ale wszystkie dyn­dające chłopaki wyglądają jednakowo - i mimo to powiedziałem so­bie: teraz powiesili Störtebekera, czy Luzie Rennwand też zadynda­ła?
Ta myśl uskrzydliła Oskara. Przepatrywałem drzewa z lewej i z pra­wej w poszukiwaniu chudej wiszącej dziewczyny, odważyłem się przejść między czołgami na drugą stronę Alei, lecz i tam znalazłem tylko piechurów, starych volksszturmistow i chłopców podobnych do Störtebekera. Rozczarowany poczłapałem Aleją w górę aż do na pół zniszczonej kawiarni „Cztery Pory Roku”, zawróciłem z dużymi oporami i jeszcze stojąc nad grobem matki Truczinskiej i wraz z Marią rzucając na pagórek bluszcz i liście, miałem przed oczyma wyraźny i dokładny obraz wiszącej Luzie.
Nie odprowadziliśmy już płaskiego wózka wdowy Greff do skle­pu warzywnego. Matzerath i stary Heilandt rozebrali go, ustawili poszczególne części przed kontuarem, a kupiec kolonialny powie­dział do starego człowieka, któremu wetknął trzy paczki papierosów Derby: - Wózek może nam jeszcze być potrzebny. Tu jest jako tako bezpieczny.
Stary Heilandt nic nie odpowiedział, tylko wziął sobie kilka pu­dełek makaronu i dwie torebki cukru z niemal pustych półek. Potem w filcowych pantoflach, które miał na sobie podczas pogrzebu przez całą drogę tam i z powrotem, poczłapał ze sklepu zostawiając Matzerathowi przeniesienie żałosnych resztek towaru z półek do piwnicy.
Nie wychodziliśmy teraz prawie wcale z podziemi. Mówiono, że Rosjanie są już w Suchaninie, Pieckach i pod Siedlcami. W każdym razie siedzieli na wzgórzach, bo strzelali wprost na miasto. Główne Miasto, Stare Miasto, Korzenne Miasto, Stare Przedmieście, Młode Miasto, Nowe Miasto i Dolne Miasto, budowane łącznie ponad sie­demset lat, spłonęły w trzy dni. Nie był to pierwszy pożar Gdańska. Pomorzanie, Brandenburczycy, Krzyżacy, Polacy, Szwedzi i znów Szwedzi, Francuzi, Prusacy i Rosjanie, także Sasi już przedtem, two­rząc historię, co parę dziesiątków lat uznawali, że trzeba to miasto spalić - a teraz Rosjanie, Polacy, Niemcy i Anglicy wspólnie wypa­lali po raz setny cegły gotyckich budowli, nie uzyskując jednak w ten sposób sucharów. Płonęła Straganiarska, Długa, Szeroka, Tkacka i Wełniarska, płonęła Ogarną, Tobiasza, Podwale Staromiejskie, Pod­wale Przedmiejskie, płonęły Wały i Długie Pobrzeże. Żuraw był z drzewa i płonął szczególnie pięknie. Na ulicy Spodniarzy ogień kazał sobie wziąć miarę na wiele par uderzająco jaskrawych spodni. Kościół Najświętszej Marii Panny płonął od środka i przez ostrołukowe okna ukazywał uroczyste oświetlenie. Pozostałe, nie ewaku­owane jeszcze dzwony Świętej Katarzyny, Świętego Jana, Świętej Brygidy, Barbary, Elżbiety, Piotra i Pawła, Świętej Trójcy i Bożego Ciała stapiały się w dzwonnicach i skapywały bez szmeru. W Wiel­kim Młynie mielono czerwoną pszenicę. Na Rzeźnickiej pachniało przypaloną niedzielną pieczenia. W Teatrze Miejskim dawano pra­premierę Snów Podpalacza, dwuznacznej jednoaktówki. Na Ratu­szu Głównego Miasta postanowiono podwyższyć po pożarze, z waż­nością wstecz, pensje strażaków. Ulica Świętego Ducha płonęła w imię Świętego Ducha. Radośnie płonął klasztor franciszkanów w imię Świętego Franciszka, który przecież kochał i opiewał ogień. Ulica Mariacka płonęła równocześnie w imię Ojca i Syna. Że spłonął Targ Drzewny, Targ Węglowy, Targ Sienny, to samo przez się zrozu­miałe. Na Chlebnickiej chlebki już nie wyszły z pieca. Na Stągiewnej kipiało w stągwiach. Tylko budynek Zachodniopruskiego Towa­rzystwa Ubezpieczeń od Ognia z czysto symbolicznych względów nie chciał spłonąć.
Oskar nigdy sobie wiele nie robił z pożarów. Toteż zostałbym w piwnicy, kiedy Matzerath popędził po schodach na górę, żeby ze strychu popatrzeć na płonący Gdańsk, gdybym lekkomyślnie na tym właśnie strychu nie przechowywał swojego skromnego, łatwopalne­go dobytku. Należało ratować mój ostatni bębenek z zapasów teatru frontowego, mojego Goethego i Rasputina. Pomiędzy kartkami książki przechowywałem też cieniusieńki, pastelowo pomalowany wachlarz, którym moja Roswita Raguna umiała za życia poruszać z takim wdzię­kiem. Maria została w piwnicy. Kurtuś natomiast chciał ze mną i z Matzerathem iść na górę i zobaczyć ogień. Z jednej strony gnie­wała mnie nie kontrolowana zapalczywość mojego syna, z drugiej zaś Oskar powiedział sobie: Chłopak wdał się w swojego pradziadka a mojego dziadka, podpalacza Koljaiczka. Maria zatrzymała Kurtusia na dole, mnie pozwolono pójść z Matzerathem na górę, wziąłem swoje manatki, rzuciłem okiem z okna strychu i zdumiałem się try­skającą siłą żywotną, na jaką zdobyło się szacowne miasto.

Brak komentarzy: