Ziemia była zmarznięta. Podczas gdy Matzerath i stary Heilandt na zmianę pracowali kilofem, a Maria usiłowała wykopać bluszcz koło kamiennych ławek, Oskar oddalił się i niebawem znalazł się wśród drzew Alei Hindenburga. Jaki tam był ruch! Czołgi wycofane z Wyżyny Gdańskiej i Żuław holowały się wzajemnie. Na drzewach - jeśli dobrze pamiętam, były to lipy - wisieli volksszturmisci i żołnierze. Tekturowe tabliczki przy ich mundurach były dość czytelne i oznajmiały, że na drzewach albo lipach wiszą zdrajcy. Zajrzałem kilku powieszonym w wytężone twarze, dokonywałem ogólnych i szczególnych porównań z wisielcem Greffem. Widziałem też garść dyndających młodych chłopaków w zbyt obszernych mundurach, parę razy wydawało mi się, że poznaję Störtebekera — ale wszystkie dyndające chłopaki wyglądają jednakowo - i mimo to powiedziałem sobie: teraz powiesili Störtebekera, czy Luzie Rennwand też zadyndała?
Ta myśl uskrzydliła Oskara. Przepatrywałem drzewa z lewej i z prawej w poszukiwaniu chudej wiszącej dziewczyny, odważyłem się przejść między czołgami na drugą stronę Alei, lecz i tam znalazłem tylko piechurów, starych volksszturmistow i chłopców podobnych do Störtebekera. Rozczarowany poczłapałem Aleją w górę aż do na pół zniszczonej kawiarni „Cztery Pory Roku”, zawróciłem z dużymi oporami i jeszcze stojąc nad grobem matki Truczinskiej i wraz z Marią rzucając na pagórek bluszcz i liście, miałem przed oczyma wyraźny i dokładny obraz wiszącej Luzie.
Nie odprowadziliśmy już płaskiego wózka wdowy Greff do sklepu warzywnego. Matzerath i stary Heilandt rozebrali go, ustawili poszczególne części przed kontuarem, a kupiec kolonialny powiedział do starego człowieka, któremu wetknął trzy paczki papierosów Derby: - Wózek może nam jeszcze być potrzebny. Tu jest jako tako bezpieczny.
Stary Heilandt nic nie odpowiedział, tylko wziął sobie kilka pudełek makaronu i dwie torebki cukru z niemal pustych półek. Potem w filcowych pantoflach, które miał na sobie podczas pogrzebu przez całą drogę tam i z powrotem, poczłapał ze sklepu zostawiając Matzerathowi przeniesienie żałosnych resztek towaru z półek do piwnicy.
Nie wychodziliśmy teraz prawie wcale z podziemi. Mówiono, że Rosjanie są już w Suchaninie, Pieckach i pod Siedlcami. W każdym razie siedzieli na wzgórzach, bo strzelali wprost na miasto. Główne Miasto, Stare Miasto, Korzenne Miasto, Stare Przedmieście, Młode Miasto, Nowe Miasto i Dolne Miasto, budowane łącznie ponad siedemset lat, spłonęły w trzy dni. Nie był to pierwszy pożar Gdańska. Pomorzanie, Brandenburczycy, Krzyżacy, Polacy, Szwedzi i znów Szwedzi, Francuzi, Prusacy i Rosjanie, także Sasi już przedtem, tworząc historię, co parę dziesiątków lat uznawali, że trzeba to miasto spalić - a teraz Rosjanie, Polacy, Niemcy i Anglicy wspólnie wypalali po raz setny cegły gotyckich budowli, nie uzyskując jednak w ten sposób sucharów. Płonęła Straganiarska, Długa, Szeroka, Tkacka i Wełniarska, płonęła Ogarną, Tobiasza, Podwale Staromiejskie, Podwale Przedmiejskie, płonęły Wały i Długie Pobrzeże. Żuraw był z drzewa i płonął szczególnie pięknie. Na ulicy Spodniarzy ogień kazał sobie wziąć miarę na wiele par uderzająco jaskrawych spodni. Kościół Najświętszej Marii Panny płonął od środka i przez ostrołukowe okna ukazywał uroczyste oświetlenie. Pozostałe, nie ewakuowane jeszcze dzwony Świętej Katarzyny, Świętego Jana, Świętej Brygidy, Barbary, Elżbiety, Piotra i Pawła, Świętej Trójcy i Bożego Ciała stapiały się w dzwonnicach i skapywały bez szmeru. W Wielkim Młynie mielono czerwoną pszenicę. Na Rzeźnickiej pachniało przypaloną niedzielną pieczenia. W Teatrze Miejskim dawano prapremierę Snów Podpalacza, dwuznacznej jednoaktówki. Na Ratuszu Głównego Miasta postanowiono podwyższyć po pożarze, z ważnością wstecz, pensje strażaków. Ulica Świętego Ducha płonęła w imię Świętego Ducha. Radośnie płonął klasztor franciszkanów w imię Świętego Franciszka, który przecież kochał i opiewał ogień. Ulica Mariacka płonęła równocześnie w imię Ojca i Syna. Że spłonął Targ Drzewny, Targ Węglowy, Targ Sienny, to samo przez się zrozumiałe. Na Chlebnickiej chlebki już nie wyszły z pieca. Na Stągiewnej kipiało w stągwiach. Tylko budynek Zachodniopruskiego Towarzystwa Ubezpieczeń od Ognia z czysto symbolicznych względów nie chciał spłonąć.
Oskar nigdy sobie wiele nie robił z pożarów. Toteż zostałbym w piwnicy, kiedy Matzerath popędził po schodach na górę, żeby ze strychu popatrzeć na płonący Gdańsk, gdybym lekkomyślnie na tym właśnie strychu nie przechowywał swojego skromnego, łatwopalnego dobytku. Należało ratować mój ostatni bębenek z zapasów teatru frontowego, mojego Goethego i Rasputina. Pomiędzy kartkami książki przechowywałem też cieniusieńki, pastelowo pomalowany wachlarz, którym moja Roswita Raguna umiała za życia poruszać z takim wdziękiem. Maria została w piwnicy. Kurtuś natomiast chciał ze mną i z Matzerathem iść na górę i zobaczyć ogień. Z jednej strony gniewała mnie nie kontrolowana zapalczywość mojego syna, z drugiej zaś Oskar powiedział sobie: Chłopak wdał się w swojego pradziadka a mojego dziadka, podpalacza Koljaiczka. Maria zatrzymała Kurtusia na dole, mnie pozwolono pójść z Matzerathem na górę, wziąłem swoje manatki, rzuciłem okiem z okna strychu i zdumiałem się tryskającą siłą żywotną, na jaką zdobyło się szacowne miasto.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz