środa, 13 sierpnia 2008

Czy Matzerath zaczerpnął siły z portretu Beethovena, który na­dal wisiał nad fortepianem i ponuro mierzył wzrokiem ponurego Hi­tlera?
- Nie! - krzyknął. - Nigdy! - I uderzył pięścią w stół, w wilgotne, klejące się arkusze, wziął od Marii list dyrekcji zakładu, przeczytał raz, drugi, trzeci, potem podarł list i cisnął skrawki między kupony na chleb, na tłuszcz, na artykuły spożywcze, kupony podróżne, ku­pony dla ciężko pracujących, dla najciężej pracujących i między ku­pony dla przyszłych i dla karmiących matek. Chociaż Oskar dzięki Matzerathowi nie dostał się w ręce owych lekarzy, widział odtąd i widzi nawet jeszcze dziś, ilekroć odwiedza go Maria, wspaniałą, położoną w najlepszej górskiej okolicy klinikę, w tej klinice lśniącą, nowocześnie przyjemną salę operacyjną, widzi, jak przed jej grubo obitymi drzwiami onieśmielona, lecz umie uśmiechnięta Maria od­daje mnie pierwszorzędnym lekarzom, którzy uśmiechają się rów­nież, wzbudzając zaufanie, a tymczasem za swoimi białymi, sterylizo­wanymi fartuchami trzymają pierwszorzędne, wzbudzające zaufanie, działające natychmiast strzykawki. Wszyscy więc opuścili mnie i tylko cień mojej biednej mamy, który paraliżująco padał Matzerathowi na palce, gdy chciał podpisać pismo przysłane przez Ministerstwo Zdro­wia, kilkakrotnie stanął na przeszkodzie temu, bym ja, opuszczony, opuścił ten świat.
Oskar nie chciałby być niewdzięczny. Pozostał mi jeszcze mój bębenek. Pozostał mi także mój głos, który państwu, znającym wszyst­kie moje zwycięstwa nad szkłem, nie ma niczego nowego do zaofia­rowania i który tych z państwa, co lubią odmianę, może znudzić - dla mnie jednak głos Oskara ponad bębenkiem był wiecznie żywym dowodem mojego istnienia; bo póki rozśpiewywałem, poty istnia­łem, póki mój wycelowany oddech pozbawiał szkło oddechu, poty było jeszcze życie we mnie.
Oskar dużo wówczas śpiewał. Rozpaczliwie dużo. Zawsze ile­kroć o późnej godzinie wychodziłem z kościoła Serca Jezusowego, rozśpiewywałem coś po drodze. Idąc do domu nawet nie szukałem specjalnie, zabierałem się do źle zaciemnionego pokoju na mansar­dzie albo zamalowanej na niebiesko, tlącej się zgodnie z przeciwlot­niczymi przepisami latarni ulicznej. Wracając z kościoła za każdym razem wybierałem inną drogę. Jednego dnia przez Antona Möllera dochodził Oskar do ulicy Marii. Innego szedł Uphagena, wokół Conradinum, rozbił z brzękiem oszklone drzwi szkoły i przez Kolonię dotarł do placu Maksa Halbego. Gdy któregoś z ostatnich dni sierp­nia przyszedłem za późno i wrota kościoła zastałem zamknięte, zdecydowałem się na dłuższą drogę okrężną, żeby dać upust swojej wście­kłości. Pobiegłem Dworcową pod górę, uśmiercając co trzecią latar­nię, za Pałacem Filmowym skręciłem w prawo w Adolfa Hitlera, zo­stawiłem w spokoju okna koszar piechoty po lewej, wyładowałem natomiast złość na nadjeżdżającym z Oliwy, prawie pustym tramwa­ju, którego lewy bok ogołociłem ze wszystkich ponuro zaciemnio­nych szyb.
Oskar nie zwrócił prawie uwagi na rezultat, nie patrzył, jak tram­waj zapiszczał i zahamował, jak ludzie wysiedli, złorzeczyli i znowu wsiedli, szukał deseru dla swojej wściekłości, smakołyku w owych tak ubogich w smakołyki czasach, i w swoich sznurowanych butach zatrzymał się dopiero, gdy zaszedł na najdalszy skraj przedmieścia Wrzeszcza, koło stolarni Berendta, i mając przed sobą ciągnące się daleko baraki lotniska zobaczył w blasku księżyca główny gmach fabryki czekolady Baltic.
Moja wściekłość nie była już jednak tak wielka, żebym musiał od razu przedstawić się fabryce w od dawna wypróbowany sposób. Nie spieszyłem się, przeliczyłem policzone przez księżyc szyby, dosze­dłem do tego samego wyniku co on, mógłbym teraz zacząć się przed­stawiać, najpierw jednak chciałem się dowiedzieć, o co chodziło wyrostkom, którzy szli za mną od Strzyży Górnej, przypuszczalnie już od kasztanów na Dworcowej. Sześciu lub siedmiu stało przed budką lub w budce na przystanku przy Dobromierskiej. Pięciu dal­szych można było dojrzeć za pierwszymi drzewami szosy sopockiej.

Brak komentarzy: