Czy Matzerath zaczerpnął siły z portretu Beethovena, który nadal wisiał nad fortepianem i ponuro mierzył wzrokiem ponurego Hitlera?
- Nie! - krzyknął. - Nigdy! - I uderzył pięścią w stół, w wilgotne, klejące się arkusze, wziął od Marii list dyrekcji zakładu, przeczytał raz, drugi, trzeci, potem podarł list i cisnął skrawki między kupony na chleb, na tłuszcz, na artykuły spożywcze, kupony podróżne, kupony dla ciężko pracujących, dla najciężej pracujących i między kupony dla przyszłych i dla karmiących matek. Chociaż Oskar dzięki Matzerathowi nie dostał się w ręce owych lekarzy, widział odtąd i widzi nawet jeszcze dziś, ilekroć odwiedza go Maria, wspaniałą, położoną w najlepszej górskiej okolicy klinikę, w tej klinice lśniącą, nowocześnie przyjemną salę operacyjną, widzi, jak przed jej grubo obitymi drzwiami onieśmielona, lecz umie uśmiechnięta Maria oddaje mnie pierwszorzędnym lekarzom, którzy uśmiechają się również, wzbudzając zaufanie, a tymczasem za swoimi białymi, sterylizowanymi fartuchami trzymają pierwszorzędne, wzbudzające zaufanie, działające natychmiast strzykawki. Wszyscy więc opuścili mnie i tylko cień mojej biednej mamy, który paraliżująco padał Matzerathowi na palce, gdy chciał podpisać pismo przysłane przez Ministerstwo Zdrowia, kilkakrotnie stanął na przeszkodzie temu, bym ja, opuszczony, opuścił ten świat.
Oskar nie chciałby być niewdzięczny. Pozostał mi jeszcze mój bębenek. Pozostał mi także mój głos, który państwu, znającym wszystkie moje zwycięstwa nad szkłem, nie ma niczego nowego do zaofiarowania i który tych z państwa, co lubią odmianę, może znudzić - dla mnie jednak głos Oskara ponad bębenkiem był wiecznie żywym dowodem mojego istnienia; bo póki rozśpiewywałem, poty istniałem, póki mój wycelowany oddech pozbawiał szkło oddechu, poty było jeszcze życie we mnie.
Oskar dużo wówczas śpiewał. Rozpaczliwie dużo. Zawsze ilekroć o późnej godzinie wychodziłem z kościoła Serca Jezusowego, rozśpiewywałem coś po drodze. Idąc do domu nawet nie szukałem specjalnie, zabierałem się do źle zaciemnionego pokoju na mansardzie albo zamalowanej na niebiesko, tlącej się zgodnie z przeciwlotniczymi przepisami latarni ulicznej. Wracając z kościoła za każdym razem wybierałem inną drogę. Jednego dnia przez Antona Möllera dochodził Oskar do ulicy Marii. Innego szedł Uphagena, wokół Conradinum, rozbił z brzękiem oszklone drzwi szkoły i przez Kolonię dotarł do placu Maksa Halbego. Gdy któregoś z ostatnich dni sierpnia przyszedłem za późno i wrota kościoła zastałem zamknięte, zdecydowałem się na dłuższą drogę okrężną, żeby dać upust swojej wściekłości. Pobiegłem Dworcową pod górę, uśmiercając co trzecią latarnię, za Pałacem Filmowym skręciłem w prawo w Adolfa Hitlera, zostawiłem w spokoju okna koszar piechoty po lewej, wyładowałem natomiast złość na nadjeżdżającym z Oliwy, prawie pustym tramwaju, którego lewy bok ogołociłem ze wszystkich ponuro zaciemnionych szyb.
Oskar nie zwrócił prawie uwagi na rezultat, nie patrzył, jak tramwaj zapiszczał i zahamował, jak ludzie wysiedli, złorzeczyli i znowu wsiedli, szukał deseru dla swojej wściekłości, smakołyku w owych tak ubogich w smakołyki czasach, i w swoich sznurowanych butach zatrzymał się dopiero, gdy zaszedł na najdalszy skraj przedmieścia Wrzeszcza, koło stolarni Berendta, i mając przed sobą ciągnące się daleko baraki lotniska zobaczył w blasku księżyca główny gmach fabryki czekolady Baltic.
Moja wściekłość nie była już jednak tak wielka, żebym musiał od razu przedstawić się fabryce w od dawna wypróbowany sposób. Nie spieszyłem się, przeliczyłem policzone przez księżyc szyby, doszedłem do tego samego wyniku co on, mógłbym teraz zacząć się przedstawiać, najpierw jednak chciałem się dowiedzieć, o co chodziło wyrostkom, którzy szli za mną od Strzyży Górnej, przypuszczalnie już od kasztanów na Dworcowej. Sześciu lub siedmiu stało przed budką lub w budce na przystanku przy Dobromierskiej. Pięciu dalszych można było dojrzeć za pierwszymi drzewami szosy sopockiej.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz