środa, 13 sierpnia 2008

Chciałem już odłożyć wizytę w fabryce czekolady, zejść chłopa­kom z oczu i nadkładając drogi przez most kolejowy, wzdłuż lotniska, przez ogródki działkowe, przemknąć się do browaru przy Kuźniczkach, gdy i z mostu Oskar usłyszał ich zestrojone, porozumiewaw­cze gwizdy. Nie było już wątpliwości: koncentracja dotyczyła mnie.
W takich sytuacjach, w tak krótkim czasie, gdy rozpoznało się prześladowców, ale nagonka jeszcze się nie rozpoczęła, człowiek szeroko i smakowicie wylicza ostatnie możliwości ratunku: Oskar mógłby głośnym krzykiem wołać mamusię i tatusia. W ten sposób ściągnąłbym jeśli nie wszystkich, to przynajmniej jakiegoś policjan­ta. Przy mojej posturze dorośli na pewno wzięliby mnie w obronę, ja jednak - z konsekwencją, na jaką Oskar umiał niekiedy się zdobyć - odrzuciłem pomoc wyrośniętych przechodniów, interwencję policjan­ta, dręczony ciekawością i pewnością siebie, chciałem zaryzykować, zrobiłem rzecz najgłupszą: szukałem dziury w wysmarowanym smołą płocie okalającym teren fabryki, nie znalazłem, widziałem, jak wy­rostki wychodzą z budki na przystanku, z cienia drzew szosy sopockiej, Oskar podążał dalej wzdłuż płotu, teraz i oni zeszli z mostu, a w płocie z desek w dalszym ciągu nie było dziury, nie szli szybko, raczej spacerkiem, pojedynczo, Oskar mógł jeszcze chwilę szukać, dali mi akurat tyle czasu, ile potrzeba, żeby znaleźć dziurę w płocie, ale gdy w końcu w jednym miejscu brakowało deski i ja. rozdziera­jąc gdzieś ubranie, przecisnąłem się przez szczelinę, po drugiej stro­nie płotu stanęło naprzeciw mnie czterech chłopaków w wiatrów­kach, z łapami w kieszeniach narciarskich spodni.
Ponieważ natychmiast zrozumiałem bezwyjściowość mojej sytu­acji, poszukałem najpierw owego miejsca, które rozdarłem sobie prze­ciskając się przez dziurę w płocie. Znajdowało się w spodniach, z prawej strony. Dwoma rozstawionymi palcami zmierzyłem rozdar­cie, przekonałem się, że jest irytująco duże, ale udałem obojętność i wreszcie spojrzałem w górę czekając, aż wszystkie chłopaki z przy­stanku, z szosy i z mostu przelazły przez płot; bo dziura była dla nich za mała.
Wydarzyło się to w ostatnich dniach sierpnia. Księżyc co pewien czas chował się za chmurą. Naliczyłem około dwudziestu chłopa­ków. Najmłodsi po czternaście, najstarsi po szesnaście, prawie sie­demnaście lat. W dziewięćset czterdziestym czwartym mieliśmy cie­płe, suche lato. Czterech spośród większych łobuziaków nosiło mundury służby pomocniczej lotnictwa. Pamiętam, że w dziewięćset czterdziestym czwartym mieliśmy urodzaj na wiśnie. Stali grupkami wokół Oskara, rozmawiali półgłosem, posługiwali się żargonem, któ­rego nie starałem się wcale zrozumieć. Nosili też dziwaczne prze­zwiska, których tylko mniejszą część zapamiętałem. I tak może pięt­nastoletni pętak o lekko przesłoniętych sarnich oczach nazywał się Cykoria, a czasem Galareta. Na jego sąsiada wołali Putto. Najmniej­szego, ale na pewno nie najmłodszego łobuziaka, który seplenił i miał wysuniętą górną wargę, nazywali Psujem. Na jednego ze służby po­mocniczej mówili Mister, na innego bardzo trafnie Wymoczek, były też imiona historyczne: Lwie Serce, jakiś gołowąs nazywał się Sinobrody, słyszałem dobrze mi znane imiona jak Totila i Tej a, a nawet, co już było zuchwalstwem, Belizariusz i Narses; Störtebekerowi, który chodził w prawdziwym, mocno sfatygowanym welurowym kapeluszu i przydługim nieprzemakalnym płaszczu, przyjrzałem się uważnie: mimo swoich szesnastu latek był przywódcą całej kom­panii.
Nie zwracali na Oskara uwagi, chcieli pewnie, żeby skruszał, więc na pół rozbawiony, na pół rozeźlony na siebie, że dałem się wciągnąć w tę oczywistą szczeniacką romantykę, usiadłem, bo nogi mnie boląły, na bębenku, patrzyłem na księżyc niemal już w pełni i próbowa­łem wysłać część swoich myśli do kościoła Serca Jezusowego.
Może by dzisiaj zabębnił, może by powiedział słówko. A ja sie­działem na podwórzu fabryki czekolady Baltic, zabawiałem się z chłopakami w rycerzy i zbójców. Może czekał na mnie, może miał zamiar po krótkim intermezzo na bębenku ponownie otworzyć usta, żeby wytłumaczyć mi naśladowanie Chrystusa, był teraz rozczaro­wany, że nie przyszedłem, na pewno butnie uniósł brwi. Co Jezus pomyślałby o tych chłopakach? Co Oskar, jego sobowtór, sukcesor i namiestnik, miał począć z tą zgrają? Czy słowami Jezusa: „Pozwól­cie dziatkom przyjść do mnie!” mógł się zwrócić do wyrostków, któ­rzy nazywali się Putto, Cykoria, Sinobrody, Psuj i Störtebeker? Störtebeker zbliżył się. Przy nim Psuj, jego prawa ręka. Störtebeker: - Wstawaj!

Brak komentarzy: