Chciałem już odłożyć wizytę w fabryce czekolady, zejść chłopakom z oczu i nadkładając drogi przez most kolejowy, wzdłuż lotniska, przez ogródki działkowe, przemknąć się do browaru przy Kuźniczkach, gdy i z mostu Oskar usłyszał ich zestrojone, porozumiewawcze gwizdy. Nie było już wątpliwości: koncentracja dotyczyła mnie.
W takich sytuacjach, w tak krótkim czasie, gdy rozpoznało się prześladowców, ale nagonka jeszcze się nie rozpoczęła, człowiek szeroko i smakowicie wylicza ostatnie możliwości ratunku: Oskar mógłby głośnym krzykiem wołać mamusię i tatusia. W ten sposób ściągnąłbym jeśli nie wszystkich, to przynajmniej jakiegoś policjanta. Przy mojej posturze dorośli na pewno wzięliby mnie w obronę, ja jednak - z konsekwencją, na jaką Oskar umiał niekiedy się zdobyć - odrzuciłem pomoc wyrośniętych przechodniów, interwencję policjanta, dręczony ciekawością i pewnością siebie, chciałem zaryzykować, zrobiłem rzecz najgłupszą: szukałem dziury w wysmarowanym smołą płocie okalającym teren fabryki, nie znalazłem, widziałem, jak wyrostki wychodzą z budki na przystanku, z cienia drzew szosy sopockiej, Oskar podążał dalej wzdłuż płotu, teraz i oni zeszli z mostu, a w płocie z desek w dalszym ciągu nie było dziury, nie szli szybko, raczej spacerkiem, pojedynczo, Oskar mógł jeszcze chwilę szukać, dali mi akurat tyle czasu, ile potrzeba, żeby znaleźć dziurę w płocie, ale gdy w końcu w jednym miejscu brakowało deski i ja. rozdzierając gdzieś ubranie, przecisnąłem się przez szczelinę, po drugiej stronie płotu stanęło naprzeciw mnie czterech chłopaków w wiatrówkach, z łapami w kieszeniach narciarskich spodni.
Ponieważ natychmiast zrozumiałem bezwyjściowość mojej sytuacji, poszukałem najpierw owego miejsca, które rozdarłem sobie przeciskając się przez dziurę w płocie. Znajdowało się w spodniach, z prawej strony. Dwoma rozstawionymi palcami zmierzyłem rozdarcie, przekonałem się, że jest irytująco duże, ale udałem obojętność i wreszcie spojrzałem w górę czekając, aż wszystkie chłopaki z przystanku, z szosy i z mostu przelazły przez płot; bo dziura była dla nich za mała.
Wydarzyło się to w ostatnich dniach sierpnia. Księżyc co pewien czas chował się za chmurą. Naliczyłem około dwudziestu chłopaków. Najmłodsi po czternaście, najstarsi po szesnaście, prawie siedemnaście lat. W dziewięćset czterdziestym czwartym mieliśmy ciepłe, suche lato. Czterech spośród większych łobuziaków nosiło mundury służby pomocniczej lotnictwa. Pamiętam, że w dziewięćset czterdziestym czwartym mieliśmy urodzaj na wiśnie. Stali grupkami wokół Oskara, rozmawiali półgłosem, posługiwali się żargonem, którego nie starałem się wcale zrozumieć. Nosili też dziwaczne przezwiska, których tylko mniejszą część zapamiętałem. I tak może piętnastoletni pętak o lekko przesłoniętych sarnich oczach nazywał się Cykoria, a czasem Galareta. Na jego sąsiada wołali Putto. Najmniejszego, ale na pewno nie najmłodszego łobuziaka, który seplenił i miał wysuniętą górną wargę, nazywali Psujem. Na jednego ze służby pomocniczej mówili Mister, na innego bardzo trafnie Wymoczek, były też imiona historyczne: Lwie Serce, jakiś gołowąs nazywał się Sinobrody, słyszałem dobrze mi znane imiona jak Totila i Tej a, a nawet, co już było zuchwalstwem, Belizariusz i Narses; Störtebekerowi, który chodził w prawdziwym, mocno sfatygowanym welurowym kapeluszu i przydługim nieprzemakalnym płaszczu, przyjrzałem się uważnie: mimo swoich szesnastu latek był przywódcą całej kompanii.
Nie zwracali na Oskara uwagi, chcieli pewnie, żeby skruszał, więc na pół rozbawiony, na pół rozeźlony na siebie, że dałem się wciągnąć w tę oczywistą szczeniacką romantykę, usiadłem, bo nogi mnie boląły, na bębenku, patrzyłem na księżyc niemal już w pełni i próbowałem wysłać część swoich myśli do kościoła Serca Jezusowego.
Może by dzisiaj zabębnił, może by powiedział słówko. A ja siedziałem na podwórzu fabryki czekolady Baltic, zabawiałem się z chłopakami w rycerzy i zbójców. Może czekał na mnie, może miał zamiar po krótkim intermezzo na bębenku ponownie otworzyć usta, żeby wytłumaczyć mi naśladowanie Chrystusa, był teraz rozczarowany, że nie przyszedłem, na pewno butnie uniósł brwi. Co Jezus pomyślałby o tych chłopakach? Co Oskar, jego sobowtór, sukcesor i namiestnik, miał począć z tą zgrają? Czy słowami Jezusa: „Pozwólcie dziatkom przyjść do mnie!” mógł się zwrócić do wyrostków, którzy nazywali się Putto, Cykoria, Sinobrody, Psuj i Störtebeker? Störtebeker zbliżył się. Przy nim Psuj, jego prawa ręka. Störtebeker: - Wstawaj!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz