Störtebeker udzielił właściwej odpowiedzi, zgodnej z moimi zamiarami. Polityka nas nie interesowała, a odkąd zastraszona służba patrolowa Hitlerjugend prawie nie wysadzała nosa ze swoich lokali i co najwyżej sprawdzała na Dworcu Głównym dokumenty młodych, lekko prowadzących się dziewcząt, zaczęliśmy przenosić się ze swoją działalnością do kościołów i według słów ultralewicowego montera szykować jasełka.
Najpierw należało znaleźć kogoś na miejsce odbitych nam, a tak dzielnych terminatorów od Schichaua. W końcu października Störtebeker zaprzysiągł dwóch ministrantów z kościoła Serca Jezusowego, braci Feliksa i Paula Rennwandów. Störtebeker wciągnął tych dwóch przez ich siostrę Luzie. Ta niespełna siedemnastoletnia dziewczyna mimo moich protestów była obecna przy zaprzysiężeniu. Bracia Rennwand musieli położyć lewą rękę na moim bębenku, w którym chłopaki z właściwą sobie nieraz przesadą widziały coś w rodzaju symbolu, i powtórzyć formułę Wyciskaczy: tekst, tak niedorzeczny i pełen rozmaitych hokus-pokus, że już go nie odtworzę.
Oskar obserwował Luzie podczas zaprzysiężenia. Ramiona uniosła w górę, w lewej ręce trzymała drżącą lekko kanapkę z kiełbasą, przygryzła dolną wargę, ukazywała trójkątną, nieruchomą lisią twarz,
wpatrywała się płonącym wzrokiem w plecy Störtebekera, a mnie ogarnął niepokój o przyszłość Wyciskaczy.
Zabraliśmy się do przemeblowania pomieszczeń w naszej piwnicy. Z mieszkania matki Truczinskiej, korzystając z pomocy ministrantów, kierowałem akcją gromadzenia rzeczy. Od Świętej Katarzyny wzięliśmy niewielką, jak się później okazało, autentyczną figurę św. Józefa, parę świeczników, trochę naczyń liturgicznych i chorągiew na Boże Ciało. Nocna wizyta w kościele Świętej Trójcy przyniosła nam drewnianego, lecz nieciekawego artystycznie anioła z trąbą i barwny dywan figuralny, który nadawał się na ścianę. Kopia wzorowana na dawniejszym pierwowzorze przedstawiała krygującą się damę z uległym jej baśniowym zwierzęciem, zwanym jednorożcem. Chociaż Störtebeker stwierdził nie bez racji, że utkany uśmiech dziewczyny dominuje na dywanie z równie okrutnym rozbawieniem jak uśmiech na lisiej twarzy Luzie, miałem jednak nadzieję, że mój podwładny nie jest gotów do uległości jak ów baśniowy jednorożec. Gdy dywan znalazł się na czołowej ścianie piwnicy, gdzie przedtem wymalowane były rozmaite bzdury, jak „Czarna Ręka” i „Trupia czaszka”, gdy motyw jednorożca wywierał w końcu przemożny wpływ na wszystkie nasze obrady, zadawałem sobie pytanie: czemu, Oskarze, czemu udzielasz gościny - skoro już Luzie przychodzi tu, kiedy chce, i chichocze za twoimi plecami - czemu udzielasz gościny jeszcze tej drugiej, utkanej Luzie, która twoich podwładnych zmienia w jednorożców, która i żywa, i utkana w gruncie rzeczy ciebie sobie upatrzyła, bo tylko ty, Oskarze, jesteś prawdziwie baśniowy, jesteś osobliwym zwierzęciem o przesadnie pokręconym rogu.
Jak to dobrze, że przyszedł adwent, że mogłem niebawem naiwnie rzeźbionymi, naturalnej wielkości figurami z szopki, które ściągnęliśmy z okolicznych kościołów, tak szczelnie zastawić dywan, że baśń nie kusiła już zbyt natarczywie do naśladowania. W połowie grudnia Rundstedt rozpoczął ofensywę w Ardenach, a i my uporaliśmy się z przygotowaniami do naszego wielkiego skoku.
Przez kilka niedziel z rzędu trzymając się ręki Marii, która ku strapieniu Matzeratha całkiem już przesiąkła katolicyzmem, chodziłem na mszę o dziesiątej rano, wymogłem też chodzenie do kościoła na całej bandzie Wyciskaczy, a potem, w nocy z osiemnastego na dziewiętnastego grudnia, wystarczająco obeznani z terenem, wobec czego Oskar nie musiał rozśpiewywać szkła, z pomocą ministrantów Feliksa i Paula Rennwandów włamaliśmy się do kościoła Serca Jezusowego.
Spadł śnieg, który nie poleżał długo. Odstawiliśmy trzy ręczne wózki na tyłach zakrystii. Młodszy Rennwand miał klucz od głównego wejścia. Oskar poszedł przodem, zaprowadził chłopaków, jednego po drugim, do kropielnicy, kazał uklęknąć w środkowej nawie przed wielkim ołtarzem. Potem na moje polecenie zasłonił posąg Serca Jezusowego kocem Służby Pracy, żeby niebieskie spojrzenie nie przeszkadzało nam zbytnio w robocie. Cykoria i Mister przenieśli narzędzia przed boczny ołtarz w lewej nawie. Najpierw trzeba było opróżnić stajenkę w środkowej nawie pełną szopkowych figur i jedliny. W pasterzy, aniołów, owce, osły i krowy byliśmy obficie zaopatrzeni. Nasza piwnica miała pod dostatkiem statystów; tylko głównych wykonawców jeszcze brakowało. Belizanusz usunął kwiaty ze stołu ołtarzowego. Totila i Teja zwinęli dywan. Psuj rozpakował narzędzia. Oskar natomiast klęczał przy dziecięcym klęczniku i nadzorował demontaż.
Najpierw został odpiłowany mały Chrzciciel w czekoladowobrązowej kudłatej skórze. Jak to dobrze, że wzięliśmy piłkę do metalu. W środku gipsu grube na palec metalowe pręty spajały Chrzciciela z chmurą. Psuj piłował. Robił to jak gimnazjalista, a więc niezręcznie. Znów brakowało nam terminatorów ze stoczni Schichaua. Störtebeker zluzował Psują. Poszło teraz nieco lepiej i po pół godzinie hałasu mogliśmy obalić małego Chrzciciela, zawinąć go w koc i poddać się działaniu ciszy kościoła o północy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz