Kiedy unieśli klapę w podłodze, szpilka odznaki wciąż jeszcze mnie kłuła. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko przykucnąć u drżących kolan Marii i obserwować mrówki na betonowej posadzce, których wojskowy szlak prowadził ukosem od ziemniaków do worka z cukrem. Bodaj sześciu całkiem normalnych, chyba lekko mieszanych Rosjan tłoczyło się na piwnicznych schodkach i sponad pepesz wytrzeszczało oczy. W ogólnym hałasie uspokajająco działał fakt, że mrówki nie przejęły się ani trochę wkroczeniem rosyjskiej armii. Myślały tylko o ziemniakach i o cukrze, podczas gdy tamci z pistoletami maszynowymi dążyli na razie do innych zdobyczy. Że dorośli trzymali ręce w górze, to wydawało mi się normalne. Znało się ten widok z kronik filmowych, podobnie też było po zakończeniu obrony Poczty Polskiej. Czemu jednak Kurtuś małpował dorosłych, tego nie umiałem sobie wytłumaczyć. Powinien był brać przykład ze mnie, swego ojca - a jeśli nie z ojca, to z mrówek. Ponieważ trzy z czworokątnych mundurów zapaliły się z miejsca do wdowy Greff, zaczęło się coś ruszać w zdrętwiałym towarzystwie, Greffowa, która po długim wdowieństwie i poprzedzającym je poście wcale nie spodziewała się tak licznego naporu, początkowo jeszcze krzyczała ze zdziwienia, potem jednak szybko oswoiła się z ową prawie przez nią zapomnianą sytuacją.
Już u Rasputina czytałem, że Rosjanie lubią dzieci. W naszej piwnicy miałem się o tym przekonać na własnej skórze. Maria drżała bez powodu i nie mogła pojąć, dlaczego ci czterej, którzy nie dobierali się do Greffowej, zostawili Kurtusia na jej kolanach, sami się tam nie pchali i nie stawali w kolejce, lecz gładzili Kurtusia, mówili do niego da-da-da, głaskali po policzkach i jego, i Marię.
Mnie i mój bębenek wziął ktoś z betonu na ręce i w ten sposób przeszkodził mi w dalszej obserwacji mrówek, przeprowadzaniu porównań i mierzeniu ich pilnością aktualnych wydarzeń. Blacha wisiała mi na brzuchu i krępy, dziobaty żołnierz wystukał grubymi palcami, jak na dorosłego nawet dość zręcznie, parę taktów, pod które można by było zatańczyć. Oskar chętnie by się zrewanżował, pokazał parę sztuczek na blasze, ale nie mógł, bo odznaka partyjna Matzeratha wciąż jeszcze kłuła go w lewą dłoń.
W naszej piwnicy zrobiło się niemal spokojnie i familijnie. Greffowa leżała, cichnąc coraz bardziej, pod trzema na zmianę żołnierzami, a gdy jeden z nich miał dość, mój utalentowany bębnista przekazał Oskara spoconemu, z lekka skośnookiemu, powiedzmy: Kałmukowi. Kałmuk trzymał już mnie lewą ręką, a prawą zapinał spodnie i nie zgorszył się wcale, że jego poprzednik, mój bębnista, zrobił coś przeciwnego. Matzerath jednak nie mógł doczekać się odmiany. Nadal stał przy półkach z blaszanymi puszkami mieszanki jarzynowej, ręce trzymał w górze, ukazywał wszystkie linie dłoni; ale nikt nie chciał czytać mu z ręki. Natomiast pojętność kobiet okazała się zaskakująca: Maria nauczyła się pierwszych słów po rosyjsku, kolana już jej nie drżały, śmiała się nawet i mogłaby zagrać na organkach, gdyby drumla znalazła się pod ręką.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz