niedziela, 24 sierpnia 2008

Środki dezynfekcyjne

Ostatniej nocy nawiedziły mnie prędko zmieniające się sny. Działo się podobnie jak w dni odwiedzin, kiedy przychodzą przyjaciele. Jedne sny ustępowały miejsca drugim, gdy tylko opowiedziały mi to, co sny uważają za godne opowiedzenia: niedorzeczne historyjki pełne powtórzeń, monologi, których niestety nie sposób ignorować, bo wypowiadane są dość natarczywie z gestykulacją kiepskich aktorów. Gdy przy śniadaniu próbowałem opowiedzieć te historyjki mojemu pielęgniarzowi, nic z tego nie wyszło, bo wszystko zapomniałem; Oskar nie ma talentu do snów.
Podczas gdy Bruno sprzątał ze stołu, spytałem mimochodem: - Drogi Bruno, ile ja właściwie mam wzrostu?
Bruno postawił talerzyk z marmoladą na filiżance po kawie i za­troskał się: - Ależ, panie Matzerath, znów pan nie ruszył marmolady.
Ano, znam ten zarzut. Zawsze go słyszę po śniadaniu. Mimo to Bruno przynosi mi każdego ranka tę kupkę poziomkowej marmola­dy, a ja od razu przykrywam ją papierem, gazetą, którą zginam w daszek. Nie znoszę ani widoku, ani smaku marmolady, toteż na zarzut Bruna odparłem spokojnie i zdecydowanie: - Doskonale wiesz, Bruno, co myślę o marmoladzie, powiedz mi lepiej, ile mam wzrostu.
Bruno ma oczy wymarłego dinozaura. Ilekroć musi się zastano­wić, wlepia to prehistoryczne spojrzenie w sufit pokoju, mówi naj­częściej w tym kierunku, więc i dziś rano powiedział do sufitu: - Ale to przecież poziomkowa marmolada! - Dopiero gdy po dłuższej pau­zie - bo moje milczenie podtrzymywało pytanie o wzrost Oskara - jego spojrzenie wróciło z sufitu i uczepiło się prętów w kracie moje­go łóżka, usłyszałem, że mam metr dwadzieścia jeden wzrostu.
- Nie chciałbyś, drogi Bruno, dla porządku zmierzyć mnie jesz­cze raz?
Spoglądając nieruchomo, Bruno z kieszeni na tyłku wyciągnął calówkę, niemal brutalnie zdarł ze mnie kołdrę, obciągnął mi zadartą koszulę i okrył moją nagość, rozłożył jaskrawożółtą miarkę ułamaną na sto siedemdziesiątym ósmym centymetrze, przyłożył do mojego ciała, przesuwał, sprawdzał, rękami robił to gruntownie, oczyma na­tomiast przebywał w epoce jaszczurów, i w końcu, udając, że odczy­tuje rezultat, zastygł z calówką w bezruchu: - Nadal metr dwadzie­ścia jeden.
Dlaczego składając calówkę, zbierając naczynia po śniadaniu musiał tak hałasować? Nie podoba mu się moja miara?
Gdy Bruno opuścił pokój z tacą śniadaniową, z jaskrawożółtą calówką obok oburzająco naturalnej w kolorze poziomkowej marmo­lady, na korytarzu jeszcze raz przywarł okiem do judasza w drzwiach - czułem, jak pod jego spojrzeniem przenoszę się w czasy prehisto­ryczne, zanim wreszcie zostawił mnie sam na sam z moim metrem i dwudziestu jeden centymetrami.

Brak komentarzy: