środa, 13 sierpnia 2008

Nabożeństwo protestanckie nie wystarczało jednak Marii. W środ­ku tygodnia - czy było to w czwartek, czy w piątek? - jeszcze przed zamknięciem sklepu, zostawiając wszystko na głowie Matzeratha wzięła za rękę mnie, katolika, i poszliśmy w stronę Nowego Rynku, skręciliśmy w ulicę Elzy, potem w ulicę Marii, minęliśmy rzeźnika Wohlgemuhta, dotarliśmy do parku na Kuźniczkach - Oskar myślał już, że idziemy na stację we Wrzeszczu, że odbędziemy małą prze­jażdżkę do Bysewa na Kaszubach - ale skręciliśmy w lewo, przed tunelem pod nasypem kolejowym przesądnie odczekaliśmy najpierw, aż przejedzie pociąg towarowy, potem przeszliśmy przez tunel, w którym kapało obrzydliwie, i podążyliśmy wprost na Pałac Filmo­wy, tylko w lewo, wzdłuż nasypu. Wykalkulowałem sobie: albo Ma­ria ciągnie mnie na Brunshöfera do gabinetu doktora Hollatza, albo chce przejść na katolicyzm, chce iść do kościoła Serca Jezusowego.
Front kościoła wychodził na nasyp. Zatrzymaliśmy się między nasypem a otwartymi wrotami. Późne sierpniowe popołudnie z brzę­czeniem w powietrzu. Za nami na żwirze, między torami, kopały i wywijały łopatami robotnice ze wschodu, w białych chustkach na głowie. Staliśmy i zaglądaliśmy w cienisty, tchnący chłodem brzuch kościoła: u samego końca, wabiąc zręcznie, mocno rozjarzone oko - wieczna lampka. Na nasypie za nami Ukrainki przerwały kopanie i wywijanie łopatami. Zagrała trąbka, zbliżał się pociąg, nadjechał. Był tam, był tam nadal, nie przetoczył się jeszcze, potem odjechał, zagrała trąbka, Ukrainki znów zaczęły wywijać łopatami. Maria była niezdecydowana, nie wiedziała chyba, którą stopę wysunąć naprzód, zrzuciła odpowiedzialność na mnie, jako że od czasów urodzin i chrztu bardziej byłem otrzaskany z kościołem, poza którym nie ma zbawie­nia; po raz pierwszy od lat, od owych dwóch tygodni wypełnionych proszkiem musującym i miłością, Maria znów poddała się przewod­nictwu Oskara.
Zostawiliśmy na zewnątrz nasyp kolejowy i jego hałasy, sierpień i sierpniowe brzęczenie. Z pewnym rozrzewnieniem, przebierając czubkami palców po bębenku ukrytym pod bluzą, ale zachowując obojętny wyraz twarzy, przypominałem sobie msze, sumy, nieszpory i sobotnie spowiedzi u boku mojej biednej mamy, która na krótko przed śmiercią przez zbytnią zażyłość z Janem Brońskim bardzo spobożniała, w każdą sobotę znajdowała ulgę w spowiedzi, w niedzielę pokrzepiała się sakramentem, aby w najbliższy czwartek, lekka i za­razem pokrzepiona, spotkać się z Janem przy Stolarskiej. Jak wów­czas nazywał się proboszcz? Nazywał się Wiehnke, nadal był pro­boszczem kościoła Serca Jezusowego, wygłaszał kazania przyjemnie cicho i niezrozumiale, śpiewał Credo tak cienko i płaczliwie, że na­wet mnie ogarnęłoby coś na kształt wiary, gdyby nie ów boczny ołtarz w lewej nawie z Najświętszą Panną, małym Jezusem i małym Janem Chrzcicielem.
I właśnie ów ołtarz skłonił mnie, żeby ze słońca pociągnąć Marię do wrót, a następnie po kamiennych płytach w głąb kościelnej nawy.

Brak komentarzy: