niedziela, 24 sierpnia 2008

Pogoda i warkot samolotów nastroiły mnie smutno. Nie ma nic nudniejszego, nic bardziej odpychającego niż bezchmurne marcowe niebo pełne samolotów, których warkot to wzmaga się, to cichnie. W dodatku obaj młodzi Rosjanie przez całą drogę na próżno starali się utrzymać równy krok.
Może w czasie jazdy po kocich łbach, potem po usianym wyboja­mi asfalcie obluzowało się parę desek w skleconej naprędce skrzyni, poza tym jechaliśmy pod wiatr; w każdym razie cuchnęło nieżywym Matzerathem i Oskar był rad, gdy dotarliśmy do cmentarza na Za­spie.
Nie mogliśmy podjechać na wysokość kutej kraty, bo przed sa­mym cmentarzem zablokował jezdnię stojący w poprzek, wypalony T 34. Inne czołgi w marszu na Nowy Port musiały nadłożyć drogi, pozostawiły ślady na piasku z lewej strony szosy i zburzyły kawał cmentarnego muru. Pan Fajngold poprosił starego Heilandta, żeby szedł z tyłu. Nieśli trumnę, która na środku wygięła się lekko, po śladach czołgów, potem z trudem przez rumowisko cmentarnego muru i ostatkiem sił kawałek między zrujnowanymi lub bliskimi ruiny na­grobkami. Stary Heilandt łapczywie ssał papierosa i wydmuchiwał dym na koniec trumny. Ja niosłem klatkę z papużką na drążku. Maria ciągnęła za sobą dwie łopaty. Kurtuś niósł kilof, to znaczy wymachi­wał nim dokoła siebie, a na cmentarzu, narażając się na niebezpie­czeństwo, walił w szary granit, aż Maria odebrała mu kilof, żeby - była przecież silna - pomóc obu mężczyznom w kopaniu.
Jak to dobrze, że ziemia jest tutaj piaszczysta i nie zmarznięta, stwierdziłem i wybrałem się za północny mur, żeby odszukać grób Jana Brońskiego. Mógł być tu albo tam. Nic bliższego nie dało się ustalić, bo za sprawą zmieniających się pór roku dawne zdradziecko świeże pobielenie stało się szare i kruche jak wszystkie mury na Zaspie.
Wróciłem przez tylną okratowaną furtkę, popatrzyłem w górę nad kalekimi sosnami i żeby nie myśleć o czymś bez znaczenia, pomy­ślałem: teraz chowają i Matzeratha. Szukałem też i częściowo znala­złem pewien sens w okoliczności, że tutaj, w tej samej piaszczystej ziemi, mieli leżeć, choć bez mojej biednej mamy, obaj partnerzy do skata: Broński i Matzerath.
Pogrzeby przypominają zawsze o innych pogrzebach!
Piaszczysta ziemia stawiała opór, wymagała chyba bardziej wprawnych grabarzy. Maria zrobiła pauzę, dysząc ciężko oparła się o kilof i znów zaczęła płakać, gdy zobaczyła Kurtusia, jak z daleka rzucał kamieniami do papużki w klatce. Nie trafiał, rzucał za daleko, Maria płakała głośno i prawdziwie, bo straciła Matzeratha, bo wi­działa w Matzeracie coś, czym moim zdaniem nigdy nie był, a co dla niej miało odtąd pozostać oczywiste i godne miłości. Spiesząc ze słowami pociechy pan Fajngold skorzystał z okazji, żeby odsapnąć, gdyż kopanie dało mu się we znaki. Można by pomyśleć, że stary Heilandt szukał złota, tak bowiem równomiernie wywijał łopatą, rzu­cał za siebie wykopaną ziemię, a i dym papierosa wydmuchiwał w regularnych odstępach. Obaj młodzi Rosjanie siedzieli nieco dalej na cmentarnym murze i gawędzili pod wiatr. Poza tym samoloty i słońce, które coraz bardziej dojrzewało.

Brak komentarzy: