środa, 13 sierpnia 2008

Mimo iż Oskar już choćby dlatego nie nadaje się na naśladowcę Chrystusa, że zebranie uczniów przysparza mu trudności ponad siły, ówczesne wezwanie po tych czy innych oporach znalazło we mnie posłuch, zrobiło ze mnie naśladowcę, choć nie wierzyłem w swojego poprzednika. Lecz zgodnie z zasadą: kto wątpi, ten wierzy, kto nie wierzy, wierzy najdłużej, nie udało mi się zdławić wątpliwościami małego, przeznaczonego tylko dla mnie cudu we wnętrzu kościoła Serca Jezusowego, starałem się więc nakłonić Jezusa do powtórze­nia bębenkowego koncertu.
Kilkakrotnie Oskar zachodził bez Marii do wspomnianego kościoła z wypalonej cegły. Stale wymykałem się matce Truczinskiej, która prze­cież siedziała bez ruchu na krześle i nie mogła sobie ze mną poradzić. Cóż Jezus miał mi do ofiarowania? Czemu spędzałem pół nocy w lewej nawie, pozwalałem, żeby kościelny mnie zamykał? Czemu przed lewym bocznym ołtarzem Oskar dopuszczał, by marzły mu uszy, sztywniały wszystkie członki? Bo mimo wściekłej pokory, mimo równie wściekłych bluźnierstw nie usłyszałem ani bębnienia, ani głosu Jezusa.
Misererei Nigdy w życiu tak nie szczękałem zębami, jak o pomo­cy na kamiennych płytach kościoła Serca Jezusowego. Czy jakiś bła­zen znalazłby kiedykolwiek lepszą grzechotkę niż osoba Oskara? Imitowałem odcinek frontu pełen rozrzutnych karabinów maszyno­wych, między górną i dolną szczęką miałem biuro towarzystwa ubez­pieczeń z chmarą urzędniczek i maszyn do pisania. Rozbrzmiewało to na wszystkie strony, znajdowało oddźwięk i poklask. Filary miały dreszcze, sklepienia dostawały gęsiej skórki, mój kaszel skakał na jednej nodze po szachownicy kamiennych płyt, przebywał drogę krzy­żową wstecz, w środkowej nawie unosił się w górę, wzlatywał na chór, kaszlał sześćdziesięciokrotnie - kółko Bachowskie, które nie śpiewało, które raczej ćwiczyło kaszel - a gdy już miałem nadzieję, że kaszel Oskara ukrył się w piszczałkach organów i odezwie się dopiero przy niedzielnym chorale - zakaszlał w zakrystii, po chwili na ambonie i wreszcie skonał kaszląc na tyłach wielkiego ołtarza, z plecami gimnastyka na krzyżu - i wykaszlał szybko swoją duszę. Dokonało się, kaszlał mój kaszel; a przecież nic się nie dokonało. Mały Jezus trzymał moje pałeczki sztywno i zuchwale, miał moją blachę na różowym gipsie i nie bębnił, nie potwierdził, że jestem jego naśladowcą. Oskar chciałby mieć na piśmie to narzucone mu naśladowanie Chrystusa.
Z owych czasów pozostał mi dobry czy zły zwyczaj, że zwiedza­jąc kościoły, nawet najsłynniejsze katedry, ledwie stanę na kamien­nych płytach, choćby w najlepszym zdrowiu, zanoszę się ustawicz­nym kaszlem, który odpowiednio do stylu, wysokości i szerokości budowli ma charakter gotycki albo romański, także barokowy, i po­zwala mi jeszcze po latach przywołać na bębenku Oskara echo moje­go kaszlu w bazylice w Ulm lub w Spirze. Wówczas jednak, gdy w połowie sierpnia poddawałem się działaniu zimnego jak grób ka­tolicyzmu, o turystyce i zwiedzaniu kościołów w dalekich krajach można było myśleć tylko wtedy, jeśli nosiło się mundur i brało się udział w planowych odwrotach, ewentualnie notując w prowadzo­nym dzienniczku: „Dziś wycofaliśmy się z Orvieto, fantastyczna fasada kościoła, po wojnie przyjechać z Moniką i obejrzeć dokładnie”.
Bywanie w kościele przychodziło mi łatwo, bo w domu nic mnie nie zatrzymywało. Była tam Maria. Ale Maria miała Matzeratha. Był tam mój syn Kurt. Ale nicpoń robił się coraz bardziej nieznośny, sy­pał mi piaskiem w oczy, drapał mnie, aż łamały mu się paznokcie w moim ojcowskim ciele. Mój syn pokazywał mi też parę pięści, które miały tak białe kostki, że już na sam widok tych gotowych do bicia bliźniaków krew leciała mi z nosa.
Dziwna rzecz, Matzerath zajmował się mną, co prawda niezręcz­nie, ale przecież serdecznie. Zdziwiony Oskar godził się na to, że ów dotąd mu obojętny człowiek brał go na kolana, ściskał, przyglądał się, a raz nawet pocałował, miał przy tym łzy w oczach i powiedział bardziej do siebie niż do Marii: - Nie zgodzę się i już. Nie można tak z własnym synem. Choćby nie wiem jaki był i wszyscy lekarze to samo mówili. Łatwo im pisać. Sami chyba dzieci nie mają.
Maria, która siedziała przy stole i jak co wieczór naklejała kupo­ny żywnościowe na arkusze gazetowego papieru, podniosła wzrok: - Uspokój się, Alfredzie. Zachowujesz się, jakby dla mnie znaczyło to tyle co zeszłoroczny śnieg. Ale kiedy mówią, że tak się dzisiaj robi, to już nie wiem, kto ma rację.
Matzerath wskazał palcem fortepian, na którym od śmierci mojej biednej mamy nikt już nie zagrał. - Agnieszka nigdy by tego nie zrobiła i nigdy by się nie zgodziła.
Maria rzuciła okiem na fortepian, uniosła ramiona i opuściła je, dopiero gdy zaczęła mówić: - To zrozumiałe, bo była matką i ciągle miała nadzieję, że mu się poprawi. Ale sam widzisz: nie poprawiło się, wszyscy go popychają, jak był, tak jest do niczego, ani do życia, ani do śmierci!

Brak komentarzy: