Zaczęło się to jeszcze od wszy i weszło potem w zwyczaj. Wszy znalazł najpierw u Kurtusia, potem u mnie, u Marii i u siebie. Jak pan Fajngold krzyczał, gdy znalazł wszy! Wołał swoją żonę i dzieci, podejrzewał całą swoją rodzinę o robactwo, w zamian za miód sztuczny i płatki owsiane zdobył masę najróżniejszych środków dezynfekcyjnych i zaczął codziennie dezynfekować siebie, całą swoją rodzinę, Kurtusia, Marię i mnie, a także moje łóżko. Nacierał nas, spryskiwał i posypywał. A gdy spryskiwał, posypywał i nacierał, kwitła moja gorączka, płynął potok jego wymowy i dowiadywałem się o wagonach towarowych pełnych karbolu, chloru i lizolu, które on rozpryskiwał, rozsypywał i rozlewał, gdy był jeszcze dezynfektorem w obozie w Treblince i jako dezynfektor Mariusz Fajngold codziennie o drugiej po południu spryskiwał roztworem lizolu obozowe ulice, baraki, łaźnie, piece krematoryjne, zawiniątka z ubraniem, czekających, którzy nie byli jeszcze pod prysznicem, leżących, którzy już byli pod prysznicem, wszystko, co wychodziło z pieców, wszystko, co miało wejść do pieców. I wyliczał mi nazwiska, bo znał wszystkie nazwiska: opowiadał o Bilauerze, który jednego z najbardziej upalnych dni sierpnia poradził dezynfektorowi, żeby spryskał obozowe ulice Treblinki nie roztworem lizolu, lecz naftą. Pan Fajngold tak zrobił. A ten Bilauer miał zapałki. A stary Lew Kurland z ŻOB odebrał od wszystkich przysięgę. A inżynier Galewski wyłamał drzwi do magazynu broni. A Bilauer zastrzelił pana hauptsturmführera Kutnera. A Sztulbach i Waryński rzucili się na Zisenisa. A inni na ludzi z Trawnik. A jeszcze inni przecięli druty ogrodzenia i upadli. Ale Unterscharführer Schöpke, który zawsze dowcipkował prowadząc ludzi pod prysznic, stał w bramie obozu i strzelał. Nic to mu jednak nie pomogło, bo inni rzucili się na niego: Adek Kawę, Motel Lewit i Henoch Lerer, także Hersz Rotblat i Letek Żagiel, i Tozjasz Baran ze swoją Deborą. A Lolek Bebelmann krzyknął: „Fajngold też niech idzie, zanim samoloty przylecą”. Ale pan Fajngold czekał jeszcze na swoją żonę Lube. Lecz ona już wtedy nie przychodziła, kiedy ją wołał. Złapali go z lewej i z prawej. Z lewej Jakub Gelernter i z prawej Mordechaj Szwarcbard. A przed nim biegł mały doktor Atlas, który już w obozie w Treblince, a później w lasach pod Wilnem zalecał jak najstaranniejsze spryskiwanie lizolem, który twierdził, że lizol jest ważniejszy niż życie. A pan Fajngold mógł tylko to potwierdzić; bo przecież miał do czynienia z trupami, nie z jednym trupem, nie, z trupami, jaką mam podać liczbę, powiem, że tych trupów, które on spryskał lizolem, było co niemiara. I sypał nazwiskami, aż to zrobiło się nudne, aż dla mnie, który pławiłem się w lizolu, pytanie o życie i śmierć stu tysięcy nazwisk mniej było ważne niż pytanie, czy życie, a jeśli nie życie, to śmierć też zdezynfekowano w porę i wystarczająco środkami dezynfekcyjnymi pana Fajngolda.
Potem jednak gorączka mi spadła i zrobił się kwiecień. Potem gorączka znów podskoczyła, karuzela wirowała, a pan Fajngold polewał lizolem martwych i żywych. Potem gorączka znów spadła i skończył się kwiecień. W początku maja szyja mi się zrobiła krótsza, klatka piersiowa poszerzyła się, podjechała w górę, tak że nie pochylając głowy mogłem potrzeć brodą obojczyk Oskara. Jeszcze raz przyszło trochę gorączki i trochę lizolu. Słyszałem też szept pławiących się w lizolu słów Marii: - Żeby tylko go nie pokręciło! Żeby tylko nie dostał garbu! Żeby tylko nie zrobiło się z tego wodogłowie!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz