środa, 13 sierpnia 2008

Miałem podstawy do przypuszczeń, że Matzerath, który kiedyś mnie przeznaczył do objęcia sklepu, teraz, kiedy zawiodłem, widział w Kurcie przyszłego kupca kolonialnego. Jeśli mówię w tej chwili: „Trzeba było temu zapobiec!”, to proszę, nich państwo nie widzą w Oskarze zajadłego wroga handlu detalicznego. Koncern fabrycz­ny obiecany mnie albo mojemu synowi, królestwo wraz z przynależ­nymi do niego koloniami, które mielibyśmy w przyszłości odziedzi­czyć, kazałyby mi postąpić tak samo. Oskar nie chciał niczego przyjąć z drugiej ręki i z tego powodu zamierzał nakłonić syna do podobne­go postępowania, zrobić z niego - i na tym polegał błąd w moim rozumowaniu - blaszanego bębnistę permanentnej trzyletności, jak gdyby dla młodego, rokującego wielkie nadzieje człowieka objęcie blaszanego bębenka nie było równie wstrętne jak objęcie sklepu ko­lonialnego.
Tak Oskar myśli dzisiaj. Lecz wówczas miał tylko jedno pragnie­nie: żeby bębniący syn stanął u boku bębniącego ojca, żebyśmy bęb­niąc we dwóch przyglądali się od dołu dorosłym, żeby powstała płodna dynastia bębnistów; bo moje dzieło, blaszane i lakierowane biało-czerwono, winno być przekazywane z pokolenia na pokolenie.
Co za życie nas czekało! Obok siebie, ale i w różnych pokojach, ramię w ramię, ale też on na Labesa, ja na ulicy Luizy, on w piwnicy, ja na strychu, Kurtuś w kuchni, Oskar w ustępie, ojciec tu, syn tam, a niekiedy razem mogliby walić w blachę, przy sprzyjającej okazji mogliby obaj wśliznąć się pod spódnice mojej babki, a jego prababki Anny Koljaiczkowej, mieszkać tam, bębnić i wdychać zapach lekko zjełczałego masła. Przykucnąwszy przed jej bramą powiedziałbym do Kurtusia: „Spójrz tylko, synu. Stamtąd się wywodzimy. A jak bę­dziesz bardzo grzeczny, to na godzinę albo i dłużej możemy tam wró­cić i odwiedzić zebrane tam towarzystwo”.
A Kurt pochyliłby się pod spódnicami do przodu, zaryzykowałby spojrzenie i grzecznie zapytując poprosiłby mnie, swojego ojca, o wyjaśnienie.
„Ta piękna pani - szepnąłby Oskar - która tam siedzi pośrodku, bawi się swoimi pięknymi rękami i ma tak łagodnie owalną twarz, że można by się rozpłakać, to moja biedna mama, a twoja poczciwa babcia, której śmierć spowodował talerz zupy z węgorzy albo jej własne przesłodzone serce”. „Dalej, tato, dalej! - nalegałby Kurt. - Kto to jest ten wąsal?”
Wtedy tajemniczo ściszyłbym głos: „To twój pradziadek, Józef Koljaiczek. Zwróć uwagę na jego płonące oczy podpalacza, na wspa­niale polski brak umiaru i praktycznie kaszubską podstępność powy­żej nasady nosa. Zauważ także błony pływne między palcami nóg. W dziewięćset trzynastym, kiedy «Columbus» spływał na wodę, pra­dziadek dostał się pod tratwę, musiał długo płynąć, aż dotarł do Ameryki i został tam milionerem. Ale czasami znów wchodzi do wody, przypływa z powrotem i daje nura tutaj, gdzie jako podpalacz po raz pierwszy znalazł schronienie i spłodził moją mamę”.
„A ten piękny pan, co dotąd chował się za plecami pani, która jest moją babcią, a teraz siedzi obok niej i gładzi jej ręce? Ma takie same niebieskie oczy jak ty, tato”.
Musiałbym wówczas zebrać całą odwagę, żeby jako zły, zdra­dziecki syn odpowiedzieć grzecznemu dziecku: „Patrzą na ciebie, mój Kurtusiu, cudowne niebieskie oczy Brońskich. Ty masz po mat­ce szare oczy. A jednak tak samo jak ów Jan, który całuje ręce mojej biednej mamy, jak jego ojciec Wincenty jesteś w każdym calu cu­downym, a przy tym po kaszubska rzeczywistym Brońskim. Które­goś dnia i my tam wrócimy, dotrzemy do źródła, które rozsiewa za­pach lekko zjełczałego masła. Ciesz się”.

Brak komentarzy: