niedziela, 24 sierpnia 2008

Nie skoczyłem i nigdy nie będę skakał z wieży. Nie był to ostatni proces Oskara. Kilka razy, i to jeszcze całkiem niedawno, próbowa­no skusić mnie do skoku. Podobnie jak na procesie Wyciskaczy, tak i na procesie o palec serdeczny - który nazwę lepiej trzecim proce­sem Jezusa - nie brakowało widzów na brzegu wyłożonego lazuro­wymi płytami basenu bez wody. Siedzieli na ławkach dla świadków, dzięki mojemu procesowi chcieli żyć dalej.
Ja jednak zrobiłem w tył zwrot, zdusiłem opierzone jaskółki pod moimi pachami, zdeptałem jeże urządzające sobie gody pod moimi podeszwami, zamorzyłem głodem szare kociaki pod moimi kolana­mi - i nieugięcie, gardząc wzniosłymi uczuciami, jakich dostarcza skok, podszedłem do poręczy, znalazłem się na drabinie, zszedłem na dół, a każdy szczebel utwierdzał mnie w przekonaniu, że można nie tylko wspiąć się na wieżę, ale i opuścić ją bez skoku.
Na dole oczekiwali mnie Maria i Matzerath. Proboszcz Wiehnke pobłogosławił mnie nie proszony. Gretchen Scheffler przyniosła mi płasz­czyk zimowy, ponadto ciastka. Kurtuś podrósł i nie chciał mnie uznać ani za ojca, ani za przyrodniego brata. Babka Koljaiczkowa trzymała pod rękę swojego brata Wincentego. Ten znał świat i gadał bez związku.
Gdy opuszczaliśmy gmach sądu, podszedł do Matzeratha urzęd­nik po cywilnemu, wręczył mu jakieś pismo i powiedział: — Napraw­dę powinien pan to jeszcze raz rozważyć, panie Matzerath. Dziecko nie może włóczyć się po ulicach. Sam pan widzi, co za elementy wykorzystują takie bezbronne stworzenie.
Maria płakała i zawiesiła mi na szyi bębenek, który w czasie pro­cesu znajdował się w rękach proboszcza Wiehnke. Ruszyliśmy na przystanek tramwajowy przy Dworcu Głównym. Ostatni kawałek drogi Matzerath niósł mnie na rękach. Ponad jego ramieniem ogląda­łem się w tył, szukałem w tłumie trójkątnej twarzy, byłem ciekaw, czy i ona musiała wspiąć się na wieżę, czy skoczyła za Störtebekerem i Moorkähnem, czy też jak ja skorzystała z drugiej możliwości, z możliwości zejścia w dół po drabinie.
Do dzisiejszego dnia nie zdołałem odzwyczaić się od rozglądania się na ulicach i placach za chudym, ani ładnym, ani brzydkim, jed­nakże niewzruszenie mordującym mężczyzn podlotkiem. Nawet w łóżku mojego zakładu dla nerwowo chorych ogarnia mnie strach, ilekroć Bruno zapowiada mi nieznanego gościa. Mój strach mówi wtedy: teraz przyjdzie Luzie Renn wand i jako postrach dzieci, Czar­na Kucharka, ostatni raz wezwie cię do skoku.

Brak komentarzy: