środa, 13 sierpnia 2008

Wkładając ubranie i buty, zawieszając bębenek na szyi, wsuwając pałeczki pod szelki, Oskar pertraktował jednocześnie ze swoimi boga­mi, Dionizosem i Apollinem. Podczas gdy bóg ekstatycznego upoje­nia radził mi nie brać żadnej lektury, a jeśli już, to tylko stos kartek Rasputina, przebiegły i nader rozumny Apollo chciał mi w ogóle wy­perswadować wyjazd do Francji, gdy jednak spostrzegł, że Oskar jest zdecydowany wyjechać, nalegał na zabranie kompletnego bagażu; musiałem wziąć każde arcyprzyzwoite ziewnięcie, jakie wymknęło się Goethemu przed wiekami, ale z przekory, a ponadto wiedząc, że Powi­nowactwa z wyboru nie zdołały rozwiązać wszystkich problemów na­tury seksualnej, wziąłem i Rasputina z całym jego nagim, odzianym tylko w czarne pończochy babińcem. Gdy Apollo dążył do harmonii, Dionizos zaś do upojenia i chaosu, Oskar był małym, harmonizującym chaos, wprawiającym rozum w stany upojenia półbogiem, który nad wszystkimi ustanowionymi od dawien dawna całkowitymi bogami poza swoją śmiertelnością, miał jedną przewagę: mógł czytać to, co mu spra­wiało przyjemność; bogowie natomiast cenzurują samych siebie. Jak bardzo można się przyzwyczaić do kamienicy i kuchennych zapachów dziewiętnastu mieszkań! Żegnałem się z każdym stopniem schodów, z każdym piętrem, z każdymi drzwiami zaopatrzonymi w tabliczkę z nazwiskiem: Oto muzyk Meyn, którego zwolnili jako niegodnego służby, który znów grał na trąbce, znów pił jałowcówkę i czekał, aż wezmą go po raz drugi - i wzięli go później, tylko nie dali mu zabrać ze sobą trąbki. Nieforemna pani Kater, której córka Susi została „blitzmädchen”. Aksel Mischke - na coś ty zmienił swój bat? Państwo Woiwuth, którzy stale jedli brukiew. Pan Heinert chorował na żołądek, dlatego był u Schichaua, nie w piechocie. A obok rodzice Heinerta, którzy nazywali się jeszcze Heimowscy. Matka Truczinska; stara mysz spała błogo w głębi mieszkania. Przyłożywszy ucho do drzwi słysza­łem, jak pogwizduje. Mały Serek, który właściwie nazywał się Retzel, dosłużył się podporucznika, chociaż jako dziecko musiał zawsze nosić długie wełniane pończochy. Syn Schlagera nie żył, syn Eykego nie żył, syn Kollina nie żył. Ale zegarmistrz Laubschad żył jeszcze i oży­wiał martwe zegary. Żył też stary Heilandt i nadal prostował pokrzy­wione gwoździe. Pani Scherwinska była chora, zaś pan Scherwiński był zdrów, a mimo to umarł wcześniej niż ona. A kto mieszkał naprze­ciwko na parterze? Mieszkali tam Alfred i Maria Matzerathowie z prawie dwuletnim malcem imieniem Kurt. A kto wymknął się nocą z dużej, oddychającej ciężko kamienicy? Był to Oskar, ojciec Kurta. Co wyniósł na zaciemnioną ulice? Wyniósł swój bębenek i swoją wielką księgę, na której się wykształcił. Dlaczego wśród tylu zaciem­nionych, ufnych w obronę przeciwlotniczą domów zatrzymał się przed jednym zaciemnionym, ufnym w obronę przeciwlotniczą domem? Ponieważ tam mieszkała wdowa Greff, której zawdzięczał co praw­da nie swoje wykształcenie, ale niejedną subtelną biegłość. Dlacze­go zdjął czapkę przed czarnym domem? Ponieważ wspomniał han­dlarza warzyw Greffa, który miał kędzierzawe włosy i orli nos, który zważył się i zarazem powiesił, który wisząc nadal miał kędzierzawe włosy i orli nos, tylko brązowe oczy, zwykle zamyślone i osadzone w oczodołach, wybałuszył w nadmiernym wysiłku. Dlaczego Oskar włożył z powrotem marynarską czapkę z powiewającymi wstążecz­kami i w czapce odszedł stamtąd? Ponieważ był umówiony na dwor­cu towarowym we Wrzeszczu. Czy przyszedł punktualnie na umó­wione miejsce? Przyszedł.
To znaczy, w ostatniej chwili wdrapałem się na nasyp kolejowy nie opodal podziemnego przejścia przy Brunshöfera. Nie, nie zatrzy­mywałem się wcale pod oknami pobliskiego gabinetu doktora Hollatza. Wprawdzie pożegnałem się w myślach z siostrą Ingą, przesła­łem pozdrowienia do mieszkania piekarza przy Kuźniczkach, wszystko to jednak załatwiłem w ruchu i tylko wrota kościoła Serca Jezusowego zmusiły mnie do zatrzymania, przez które o mały włos się nie spóźniłem. Wrota były zamknięte. Ale ja zbyt dokładnie wy­obrażałem sobie gołego, różowego małego Jezusa na lewym udzie Panny Marii. I ona tam była, moja biedna mama. Klęczała przy kon­fesjonale, wsypywała wszystkie swoje grzechy kolonialnej kupco­wej do ucha proboszcza Wiehnke, jak wsypywała zwykle cukier do funtowych i półfuntowych niebieskich torebek. Oskar natomiast klę­czał przed lewym bocznym ołtarzem, chciał nauczyć małego Jezusa bębnienia, ale malec nie bębnił, nie uczynił żadnego cudu. Oskar przy­siągł wówczas i przysiągł po raz drugi przed zamkniętymi wrotami kościoła: Ja go jeszcze zmuszę do bębnienia. Jak nie dziś, to jutro!
Ponieważ jednak wybierałem się w daleką podróż, przysiągłem, że zrobię to pojutrze, odwróciłem się zostawiając kościelne wrota za plecami bębnisty, byłem pewien, że Jezus mi nie ucieknie, wdrapa­łem się na nasyp koło podziemnego przejścia, zgubiłem przy tym trochę Goethego i Rasputina, większą część mojej księgi mądrości wniosłem jednak na nasyp, między tory, jeszcze spory kawałek poty­kałem się o podkłady i żwir i omal nie przewróciłem czekającego na ninie Bebry, tak było ciemno.
- Ależ to nasz blaszany wirtuoz! - wykrzyknął kapitan i klown muzyczny. Potem, nawzajem zalecając sobie ostrożność, szliśmy po omacku przez tory, skrzyżowania, zabłądziliśmy wśród przetacza­nych wagonów towarowych i wreszcie odnaleźliśmy pociąg dla urlo­powiczów, w którym teatr frontowy Bebry dostał osobny przedział.

Brak komentarzy: