niedziela, 24 sierpnia 2008

Wróciwszy z cmentarza na Zaspie, zastaliśmy w mieszkaniu mat­ki Truczinskiej nowych lokatorów. Ośmioosobowa rodzina polska zaludniła kuchnię i oba pokoje. Ludzie byli mili, chcieli nas przyjąć, póki nie znajdziemy czegoś innego, ale pan Fajngold sprzeciwił się takiemu zagęszczeniu, chciał nam oddać z powrotem sypialnię i sa­memu zadowolić się bawialnią. Na to jednak nie chciała się zgodzić Maria. Uważała, że jej świeżemu wdowieństwu nie wypada miesz­kać pod jednym dachem z samotnym panem. Fajngold, który chwila­mi nie zdawał sobie sprawy, że nie było przy nim żadnej pani Luby i żadnej rodziny, który dość często czuł za plecami obecność ener­gicznej małżonki, zrozumiał powody Marii. Ze względu na przyzwo­itość i panią Lube nie uchodziło mieszkać razem, więc odstąpił nam piwnicę. Pomógł nam nawet urządzić się tam, nie pozwolił jednak, żebym i ja przeniósł się do piwnicy. Ponieważ byłem chory, strasznie chory, położyli mnie na prowizorycznym łóżku w bawialni koło for­tepianu mojej biednej mamy.
Ciężko było o lekarza. Większość lekarzy zawczasu opuściła mia­sto z transportami wojskowymi, bo już w styczniu zachodniopruską Kasę Chorych przeniesiono na zachód i wskutek tego pojęcie pa­cjenta stało się dla wielu lekarzy nierealne. Po długim szukaniu pan Fajngold w szkole Heleny Lange, gdzie leżeli obok siebie ranni z Armii Czerwonej i Wehrmachtu, znalazł lekarkę z Elbląga, która przeprowadzała tam amputacje. Obiecała wpaść i przyszła też po czterech dniach, usiadła przy moim łóżku, badając mnie wypaliła jednego po drugim trzy albo cztery papierosy i zasnęła nad czwar­tym.
Pan Fajngold nie odważył się jej zbudzić. Maria trąciła ją nie­śmiało. Ale lekarka oprzytomniała dopiero wtedy, gdy dopalającym się papierosem osmaliła sobie palec wskazujący lewej ręki. Natych­miast wstała, rozdeptała niedopałek na dywanie i powiedziała krót­ko, z rozdrażnieniem: - Musicie wybaczyć. Przez ostatnie trzy tygo­dnie nie zmrużyłam oka. Byłam w Kieżmarku na promie z transportem maluchów z Prus Wschodnich. Ale maluchy nie przyjechały. Tylko wojsko. Było ich ze cztery tysiące. Wszystkie pojechały do lali. - Potem tak samo krótko, jak opowiadała o dzieciach, które pojechały do lali, pogłaskała mnie po rosnącym dziecięcym policzku, wetknęła w usta nowego papierosa, podwinęła lewy rękaw, wyciągnęła z tecz­ki ampułkę i robiąc sobie zastrzyk pobudzający powiedziała do Ma­rii: - Pojęcia nie mam, co jest z tym chłopcem. Trzeba by go do kli­niki. Ale nie tutaj. Niech pani stara się wyjechać, na zachód. Przeguby rąk, stawy kolanowe i barkowe są opuchnięte. Z głową pewnie za­czyna się to samo. Niech pani robi zimne okłady. Zostawiam parę tabletek, gdyby miał bóle i nie mógł spać.

Brak komentarzy: