Wróciwszy z cmentarza na Zaspie, zastaliśmy w mieszkaniu matki Truczinskiej nowych lokatorów. Ośmioosobowa rodzina polska zaludniła kuchnię i oba pokoje. Ludzie byli mili, chcieli nas przyjąć, póki nie znajdziemy czegoś innego, ale pan Fajngold sprzeciwił się takiemu zagęszczeniu, chciał nam oddać z powrotem sypialnię i samemu zadowolić się bawialnią. Na to jednak nie chciała się zgodzić Maria. Uważała, że jej świeżemu wdowieństwu nie wypada mieszkać pod jednym dachem z samotnym panem. Fajngold, który chwilami nie zdawał sobie sprawy, że nie było przy nim żadnej pani Luby i żadnej rodziny, który dość często czuł za plecami obecność energicznej małżonki, zrozumiał powody Marii. Ze względu na przyzwoitość i panią Lube nie uchodziło mieszkać razem, więc odstąpił nam piwnicę. Pomógł nam nawet urządzić się tam, nie pozwolił jednak, żebym i ja przeniósł się do piwnicy. Ponieważ byłem chory, strasznie chory, położyli mnie na prowizorycznym łóżku w bawialni koło fortepianu mojej biednej mamy.
Ciężko było o lekarza. Większość lekarzy zawczasu opuściła miasto z transportami wojskowymi, bo już w styczniu zachodniopruską Kasę Chorych przeniesiono na zachód i wskutek tego pojęcie pacjenta stało się dla wielu lekarzy nierealne. Po długim szukaniu pan Fajngold w szkole Heleny Lange, gdzie leżeli obok siebie ranni z Armii Czerwonej i Wehrmachtu, znalazł lekarkę z Elbląga, która przeprowadzała tam amputacje. Obiecała wpaść i przyszła też po czterech dniach, usiadła przy moim łóżku, badając mnie wypaliła jednego po drugim trzy albo cztery papierosy i zasnęła nad czwartym.
Pan Fajngold nie odważył się jej zbudzić. Maria trąciła ją nieśmiało. Ale lekarka oprzytomniała dopiero wtedy, gdy dopalającym się papierosem osmaliła sobie palec wskazujący lewej ręki. Natychmiast wstała, rozdeptała niedopałek na dywanie i powiedziała krótko, z rozdrażnieniem: - Musicie wybaczyć. Przez ostatnie trzy tygodnie nie zmrużyłam oka. Byłam w Kieżmarku na promie z transportem maluchów z Prus Wschodnich. Ale maluchy nie przyjechały. Tylko wojsko. Było ich ze cztery tysiące. Wszystkie pojechały do lali. - Potem tak samo krótko, jak opowiadała o dzieciach, które pojechały do lali, pogłaskała mnie po rosnącym dziecięcym policzku, wetknęła w usta nowego papierosa, podwinęła lewy rękaw, wyciągnęła z teczki ampułkę i robiąc sobie zastrzyk pobudzający powiedziała do Marii: - Pojęcia nie mam, co jest z tym chłopcem. Trzeba by go do kliniki. Ale nie tutaj. Niech pani stara się wyjechać, na zachód. Przeguby rąk, stawy kolanowe i barkowe są opuchnięte. Z głową pewnie zaczyna się to samo. Niech pani robi zimne okłady. Zostawiam parę tabletek, gdyby miał bóle i nie mógł spać.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz