środa, 13 sierpnia 2008

Oskar błądził jeszcze oczyma wokół księżyca, myślami wokół bocznego ołtarza w lewej nawie, nie wstał, a Psuj, na znak Störtebekera wykopnął mi bębenek spod siedzenia.
Gdy wstałem, wziąłem blachę i żeby ją lepiej zabezpieczyć przed dalszymi uszkodzeniami, schowałem pod bluzę.
Ładny chłopak ten Störtebeker, pomyślał Oskar. Oczy osadzone trochę za głęboko i za blisko siebie, ale usta inteligentne i żywe.
- Skąd idziesz?
Oho, zacznie się wypytywanie, powiedziałem sobie, a ponieważ nie spodobało mi się to przywitanie, ponownie uchwyciłem się tar­czy księżyca, wyobraziłem sobie księżyc - on przecież wszystko zniesie - jako bębenek i uśmiechnąłem się ze swojej nie zobowiązu­jącej manii wielkości.
- Drań zęby szczerzy, Störtebeker.
Psuj przypatrzył mi się, zaproponował swojemu szefowi czyn­ność, którą nazwał „wyciskaniem”. Pozostali w tyle, pryszczaty Lwie Serce, Mister, Cykoria i Putto, też byli za wyciskaniem.
Błądząc w dalszym ciągu wokół księżyca, przeliterowałem wycis­kanie. Jakie to ładne słówko, ale z pewnością nic przyjemnego.
- O wyciskaniu ja tu decyduję! - przerwał Störtebeker mamrota­nie swojej bandy, potem znów zwrócił się do mnie: - Widzieliśmy cię nieraz na Dworcowej. Coś tam robił? Skąd idziesz?
Dwa pytania równocześnie. Przynajmniej na jedno musiał Oskar jednak odpowiedzieć, jeśli chciał pozostać panem sytuacji. Toteż oderwałem wzrok od księżyca, spojrzałem na Störtebekera niebie­skimi, wymownymi oczami i powiedziałem spokojnie: - Idę z ko­ścioła.
Trochę mamrotania za plecami Störtebekera w nieprzemakalnym płaszczu. Uzupełniali moją odpowiedź. Psuj wyjaśnił, że miałem na myśli kościół Serca Jezusowego.
- Jak się nazywasz?
To pytanie musiało paść. Tkwiło w samej naturze spotkania. Stawianie tego pytania zajmuje istotne miejsce w ludzkiej konwersacji. Z odpowiadania na to pytanie żyją dłuższe i krótsze sztuki teatralne, I także opery - patrz Lohengrin.
Zaczekałem na światło księżyca między dwiema chmurami, chciałem, żeby ów blask w moich niebieskich oczach podziałał na Störte­bekera choćby przez tyle czasu, ile zajęłoby przełknięcie trzech ły­żek zupy, i powiedziałem potem, nazwałem się, byłem zazdrosny o działanie tego słowa - bo imię Oskar skwitowaliby co najwyżej śmiechem — i Oskar powiedział: - Nazywam się Jezus.
Po tym przyznaniu się zapadła dłuższa cisza, aż Psuj wyseplenił:
- Trzeba mu jednak zrobić wyciskanie, szefie.
Nie tylko Psuj był za wyciskaniem. Störtebeker pstrykając palcami zezwolił na tę operację, a Psuj złapał mnie, wcisnął mi swoje kłyk­cie w prawe ramię, poruszał nimi sucho, szybko, gorąco i boleśnie, póki Störtebeker ponownie, tym razem nakazując przerwać, nie pstryknął palcami - a więc to było wyciskanie!
- No, więc jak się nazywasz? - Szef w welurowym kapeluszu udawał znudzenie, zrobił prawą ręką taki ruch, jakby chciał uderzyć (sierpowym - przy czym zsunął mu się przydługi rękaw nieprzema­kalnego płaszcza - ukazał w świetle księżyca swój zegarek i szepnął nie patrząc na mnie:
- Minuta do namysłu. Potem Störtebeker powie: fajerant.
Bądź co bądź przez minutę Oskar mógł bezkarnie przyglądać się księżycowi, szukać wybiegów w jego kraterach i podawać w wątpli­wość podjętą kiedyś decyzję naśladowania Chrystusa. Ponieważ nie I podobało mi się słówko „fajerant”, a ponadto w żadnym wypadku I nie chciałem dopuścić, żeby chłopaki dyrygowali mną z zegarkiem w ręku, po mniej więcej trzydziestu pięciu sekundach Oskar powie­dział: - Jestem Jezus.
Nastąpiła teraz rzecz efektowna, choć bynajmniej nie zainscenizowana przeze mnie. Tuż po moim powtórnym przyznaniu się do naśladowania Chrystusa, zanim Störtebeker zdążył pstryknąć palca­mi, a Psuj wziąć się za wyciskanie - ogłoszono alarm lotniczy.
Oskar powiedział: „Jezus”, zaczerpnął tchu, a na potwierdzenie moich słów zawyły jedna po drugiej syreny pobliskiego lotniska, syrena na głównym budynku koszar piechoty w Strzyży Górnej, syrena z dachu stojącej pod wrzeszczańskim lasem szkoły Horsta Wessela, syrena na domu towarowym Sternfelda i z bardzo daleka, od strony Alei Hindenburga, syrena Wyższej Szkoły Technicznej. Trze­ba było czasu, żeby wszystkie syreny przedmieścia wyjąc długo i natarczywie podchwyciły niczym archaniołowie obwieszczoną prze­ze mnie dobrą nowinę, żeby sprawiły, iż noc wezbrała i opadła, iż zamigotały i zerwały się sny, żeby wpełzły w ucho śpiochów i na­piętnowały księżyc, który świecił niewzruszenie, jako ciało niebie­skie uchylające się od zaciemnienia.
Podczas gdy Oskar powitał alarm lotniczy jak sojusznika, Störtebekera syreny wytrąciły z równowagi. Dla części jego bandy alarm był bezpośrednim i służbowym wezwaniem. Toteż musiał czterech chłopaków ze służby pomocniczej odesłać przez płot do ich baterii, na pozycje osiemdziesiątek ósemek między zajezdnią tramwajową a lotniskiem. Trzej jego ludzie, wśród nich Belizariusz, mieli dyżur przeciwlotniczy w Conradinum, więc też musieli natychmiast odejść. Resztę, może piętnastu chłopaków, zatrzymał przy sobie, a ponieważ na niebie nic się nie działo, podjął na nowo przesłuchanie: - A za­tem, jeśli dobrześmy zrozumieli, jesteś Jezus. Mniejsza z tym. Inne pytanie: Jak ty to robisz z latarniami i szybami? Tylko bez wykrętów, wiemy wszystko!

Brak komentarzy: