niedziela, 3 sierpnia 2008

Matzerath zdołał uwolnić się ode mnie, gdy było już za późno. Z tego powodu uderzył mnie. Maria wzięła Oskara w obronę i robiła Matzerathowi wymówki, że nie potrafił zachować ostrożności. Mat­zerath bronił się jak staruch. Maria sama jest sobie winna, tłumaczył się wykrętnie, niechby poprzestała na jednym razie, ale jej nie można widać nastarczyć. Na to Maria rozpłakała się, powiedziała, że u niej to nie odbywa się tak raz, dwa: wsadzić, wyjąć i koniec, niech sobie poszuka innej, ona co prawda nie ma doświadczenia, ale jej siostra Gusta, która pracuje przecież w „Edenie” i zna się na rzeczy, mówiła, że to tak szybko nie idzie, niech Maria uważa, są mężczyźni, którym zależy tylko na tym, żeby pozbyć się swoich smarków i on, Matze­rath, jest pewnie jednym z nich, ale ona więcej nie da się nabrać, u niej jedno z drugim musi zagrać równocześnie, jak przed chwilą. Ale dlatego on powinien był mimo wszystko uważać, chyba tyle na­leży się jej od niego, ta odrobina uwagi. Potem płakała i nadal sie­działa na kozetce. A Matzerath w kalesonach wrzasnął, że nie zniesie dłużej tych beków; po chwili pożałował tego wybuchu gniewu i wy­ciągnął rękę do Marii, to znaczy: próbował pogłaskać ją pod sukien­ką, gdzie była jeszcze bez majtek, a to doprowadziło Marię do furii.
Oskar jeszcze nigdy nie widział jej takiej. Czerwone plamy wy­stąpiły jej na twarzy, a szare oczy coraz bardziej ciemniały. Nazwała Matzeratha ciamajdą, po czym on sięgnął po spodnie, włożył i za­piął. Niech się wynosi, krzyknęła Maria, do swoich zellenleiterów, to tacy sami szybkochlustacze. A Matzerath złapał marynarkę i z ręką na klamce zapewnił, że teraz będzie z nią całkiem inaczej gadał, bo ma po same uszy tych babskich humorów; skoro ona taka jest niena­sycona, to niech sobie przygada jakiegoś robotnika cudzoziemskie­go, może Francuza, który przynosi piwo, ten na pewno lepiej jej dogodzi. On, Matzerath, wyobraża sobie miłość trochę inaczej, według niego to nie tylko jakieś świństwa, wychodzi teraz na partyjkę skata, tam przynajmniej wie, czego się spodziewać.
Zostałem z Marią sam w bawialni. Nie płakała już, tylko w zamy­śleniu, pogwizdując skąpo, włożyła majtki. Przez dłuższy czas wy­gładzała sukienkę, która wygniotła się na kozetce. Potem nastawiła radio, próbowała słuchać komunikatu o stanie wód na Wiśle i Nogacie, a gdy po omówieniu sytuacji na dolnej Motławie zapowiedziano wiązankę walców, które też zabrzmiały, ni z tego, ni z owego ponow­nie zdjęła majtki, poszła do kuchni, szczęknęła miednicą, puściła wodę, słyszałem, jak buchnął gaz, i pomyślałem sobie, że Maria zde­cydowała się na nasiadówkę.
Aby uciec od tego dość przykrego wyobrażenia, Oskar wsłuchi­wał się w dźwięki walca. Jeśli dobrze pamiętam, parę taktów Straussowskiej muzyki wystukałem nawet na blasze i znalazłem w tym pewną przyjemność. Potem wiązankę walców przerwano i zapowie­dziano komunikat nadzwyczajny. Oskar stawiał na komunikat z Atlan­tyku i nie zawiódł się. Na zachód od Irlandii kilku okrętom podwod­nym udało się zatopić siedem czy osiem statków o pojemności tylu a tylu tysięcy ton rejestrowych brutto. Ponadto innym okrętom pod­wodnym na Atlantyku udało się posłać na dno prawie tyle samo ton. Szczególnie odznaczył się okręt podwodny pod dowództwem kapi­tana Schepke - albo kapitana Kretschmara - w każdym razie jeden z tych dwóch, a może jakiś trzeci sławny kapitan zatopił najwięcej ton rejestrowych brutto, a poza rym - czy ponadto - angielski nisz­czyciel klasy XY.
Podczas gdy ja parafrazowałem na swoim bębenku nadaną po komunikacie nadzwyczajnym pieśń Ruszamy na Anglię i przerobi­łem ją niemal na walca, do bawialni weszła Maria z frotowym ręcz­nikiem przewieszonym przez ramię. Powiedziała półgłosem:
- Słyszałeś, Oskarku, znowu komunikat nadzwyczajny. Jeśli tak dalej pójdzie... - Nie wyjawiając Oskarowi, co się stanie, jeśli tak dalej pójdzie, siadła na krześle, na którego oparciu Matzerath zazwy­czaj wieszał marynarkę. Maria skręciła ręcznik w kiszkę i pogwizdy­wała dość głośno i wiernie Ruszamy na Anglię. Zakończenie powtó­rzyła jeszcze raz, gdy ci w radio już przestali, potem wyłączyła pudło na kredensie, ledwie znów zabrzmiały nieśmiertelne dźwięki walca. Kiszkę z ręcznika położyła na stole. Usiadła i oparła swoje dziecinne łapki o uda.

Brak komentarzy: