Oni uporali się właśnie z zupą żółwiową. Maria niosła zielony, słodki groszek konserwowy polany masłem. Matzerath, który był odpowiedzialny za pieczeń wieprzową, osobiście zajął się półmiskiem, zrzucił marynarkę, w samej koszuli krajał plasterek po plasterku i nad kruchym, soczystym mięsem robił tak wniebowzięte miny, że musiałem odwrócić wzrok.
Greffowi podano coś innego. Dostał szparagi z puszki, jajka na twardo i rzodkiew ze śmietaną, bo wegetarianie nie jedzą mięsa. Natomiast jak wszyscy pozostali wziął trochę tłuczonych ziemniaków, tylko okrasił je nie sosem od pieczeni, ale podrumienionym masłem, które uważna Maria przyniosła mu z kuchni na syczącej patelence. Podczas gdy inni pili piwo, Greff miał w szklance słodki moszcz. Rozmawiano o bitwie w kotle pod Kijowem, dodawano na palcach liczby jeńców. Bałt Ehlers okazał w tym szczególną zręczność, przy każdych stu tysiącach podnosił palec, aby potem, gdy obie rozczapierzone dłonie oznaczały milion, licząc dalej obalać jeden palec za drugim. Gdy wyczerpano temat jeńców rosyjskich, którzy wskutek zwiększającej się liczby stawali się coraz bardziej bezwartościowi i nieciekawi, Scheffler opowiedział o okrętach podwodnych w Gdyni, a Matzerath szepnął na ucho mojej babce Annie, że u Schichaua podobno co tydzień spływają na wodę dwa okręty podwodne. Następnie handlarz warzyw Greff wyjaśniał całemu towarzystwu, dlaczego okręty podwodne muszą spływać z pochylni burtą naprzód, nie rufą. Chciał to przedstawić plastycznie, wszystko ilustrował gestami, które część gości, zafascynowana budową okrętów podwodnych, uważnie i niezręcznie naśladowała. Wincenty Broński, gdy jego lewa ręka chciała upodobnić się do zanurzającego okrętu podwodnego, przewrócił szklankę z piwem. Babka już miała go za to wyłajać, ale Maria ułagodziła ją, powiedziała, że nic nie szkodzi, bo obrus i tak idzie jutro do prania; a że na chrzcinach zdarzają się plamy, to przecież naturalne.
Jednocześnie przyszła też matka Truczinska ze ściereczką, wytarła plamę po piwie, a w lewej ręce miała dużą kryształową miskę pełną budyniu czekoladowego z tłuczonymi migdałami.
O, gdybyż do budyniu czekoladowego był inny sos albo w ogóle nie było żadnego! Ale był sos waniliowy. Gęsty, żółtawy sos waniliowy. Bardzo pospolity, zwyczajny, a jednak jedyny w swoim rodzaju sos waniliowy. Nie ma chyba na tym świecie nic weselszego, ale i nic smutniejszego ponad sos waniliowy. Wanilia pachniała łagodnie i coraz bardziej i bardziej otaczała mnie Marią, tak że nie mogłem już na nią patrzeć i nie mogłem jej znieść, jej, która była sprawczynią wszelkiej wanilii, która siedziała obok Matzeratha, która trzymała jego dłoń w swojej dłoni.
Oskar zsunął się ze swojego dziecięcego krzesełka, trzymając się spódnicy Greffowej, która zajadała w najlepsze, położył się u jej stóp i po raz pierwszy chłonął ową właściwą Linie Greff woń, która natychmiast przekrzyczała, połknęła, unicestwiła wszelką wanilię.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz