W dłoni Marii zaczęło syczeć i pienić się. Raptem wonna marzanka wybuchnęła jak wulkan. Zakipiała, nie wiem czyja, zielonkawa wściekłość. Działo się coś, czego Maria jeszcze nie widziała i nie doznała chyba nigdy, gdyż dłoń jej drżała, trzęsła się, chciała odfrunąć, bo marzanka gryzła ją, przenikała pod skórę, podniecała, dawała jej rozkosz, rozkosz, rozkosz...
Gdy owa zieleń rozrastała się niepowstrzymanie, Maria poczerwieniała, uniosła dłoń do ust, oblizała jej wewnętrzną stronę wysuniętym językiem, zrobiła to kilkakrotnie i tak rozpaczliwie, że Oskar skłonny był już sądzić, iż język nie osłabia tej tak podniecającej rozkoszy marzanki, lecz wzmagają do owego punktu, a może ponad ów punkt, który normalnie stanowi granicę wszelkiej rozkoszy.
Potem rozkosz ustąpiła. Maria zachichotała, rozejrzała się, czy marzanka nie ma świadków, a zobaczywszy, że dokoła leżą dyszące w kostiumach, obojętne i brązowe od Nivei krowy morskie, opadła z powrotem na prześcieradło, na tym tak białym tle powoli znikał jej rumieniec wstydu.
Może upał tej południowej pory zdołałby jeszcze nakłonić Oskara do snu, gdyby Maria po niespełna pół godzinie nie usiadła znowu i nie odważyła się sięgnąć po napełnioną do połowy torebkę z proszkiem musującym. Nie wiem, czy walczyła ze sobą, zanim wysypała resztę proszku na tę stuloną dłoń, której działanie wonnej marzanki nie było już obce. Chyba przez chwilę, jakiej potrzeba, by przetrzeć okulary, trzymała z lewej torebkę, z prawej różową miseczkę, nieruchomo i przeciwstawnie. Nie znaczy to, że patrzyła na torebkę albo na stuloną dłoń, że wodziła wzrokiem od napełnionej w połowie do pustej; Maria spoglądała pomiędzy torebką a dłonią surowo pociemniałymi oczyma. Niebawem okazało się jednak, o ile słabsze było surowe spojrzenie od napełnionej do połowy torebki. Torebka zbliżyła się do stulonej dłoni, dłoń wyszła jej naprzeciw, spojrzenie utraciło pocętkowaną melancholią surowość, stało się ciekawe, a w końcu już tylko łakome. Z trudem udając obojętność Maria wysypała resztę proszku musującego o smaku wonnej marzanki na swoją pulchną, mimo upału suchą dłoń, odrzuciła torebkę i obojętność, zatrzymała jeszcze szare spojrzenie na proszku, uwolnioną dłonią podparła napełnioną garść, a potem popatrzyła na mnie, popatrzyła szaro, szarooko domagała się czegoś ode mnie, chciała mojej śliny, czemu nie wzięła swojej, Oskar już nie miał, ona miała na pewno dużo więcej, ślina nie odnawia się tak szybko, powinna była z łaski swojej wziąć swoją, była równie dobra, jeśli nie lepsza, w każdym razie ona musiała mieć więcej śliny ode mnie, bo ja tak szybko nic nie mogłem zrobić, poza tym ona była większa niż Oskar.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz