Dopiero we wnętrzu babki Koljaiczkowej albo, jak to żartobliwie nazywałem, w babcinej maselnicy rozkwitłoby według moich ówczesnych teorii prawdziwe życie rodzinne. Nawet dzisiaj, kiedy jednym susem dopędzam i wręcz prześcigam Boga Ojca, Syna jednorodzonego i, co jeszcze ważniejsze, Ducha Świętego we własnej osobie, kiedy z niechęcią czuję się zobowiązany do naśladowania Chrystusa, jak do wszystkich innych moich zajęć, ja, dla którego nie ma już rzeczy bardziej nieosiągalnej niż wejście do wnętrza mojej babki, wyobrażam sobie najpiękniejsze sceny rodzinne w gronie moich przodków.
Wyobrażam to sobie szczególnie w dni deszczowe: babka rozsyła zaproszenia, a my spotykamy się w niej. Przychodzi Jan Broński,
w otwory po kulach, które podziurawiły jego polską pierś obrońcy Poczty, wetknął kwiaty, być może goździki, Maria, która za moim wstawiennictwem dostała zaproszenie, zbliża się nieśmiało do mojej mamy, pokazuje jej, zabiegając o względy, swe księgi handlowe, założone przez mamę, nienagannie prowadzone dalej przez Marię, a mama wybucha swoim kaszubskim śmiechem, przygarnia moją ukochaną do siebie i mówi całując jej policzki, przymrużając oko: „Ależ, dziewczyno, któż by tu miał skrupuły. Przecież obie wyszłyśmy za mąż za Matzeratha i obie zadawałyśmy się z Brońskim”.
Dalszych rozważań, jak choćby spekulacji co do spłodzonego przez Jana, donoszonego przez moją mamę we wnętrzu babki Koljaiczkowej i wreszcie urodzonego w owej maselnicy syna, muszę sobie surowo zabronić. Bo z pewnością ten wypadek pociągnąłby za sobą następny. Wtedy, być może, mój przyrodni brat Stefan Broński, który ostatecznie też należy do tego grona, wpadłby na właściwy Brońskim pomysł, żeby najpierw zwrócić uwagę na moją Marię, a niebawem zrobić z nią coś innego. Lepiej już niech moja wyobraźnia ograniczy się do niewinnego rodzinnego spotkania. Rezygnuję więc z trzeciego i czwartego bębnisty, poprzestaję na Oskarze i Kurcie, na swojej blasze opowiadam zebranym coś niecoś o owej wieży Eiffla, która w obcych krajach zastępowała mi babkę, i cieszę się, kiedy goście, łącznie z gospodynią Anną Koljaiczkową, bawią się naszym bębnieniem i posłuszni rytmowi, klepią się po kolanach.
Jakkolwiek jest rzeczą kuszącą rozwijanie w łonie własnej babki świata i jego stosunków, zdobywanie się w ograniczonej skali na wielowarstwowość, Oskar musi teraz - gdyż podobnie jak Matzerath Sjest tylko domniemanym ojcem - powrócić do wydarzeń z dwunastego czerwca dziewięćset czterdziestego czwartego, do trzecich urodzin Kurtusia.
Jeszcze raz: chłopiec dostał pulower, piłkę, żaglowiec, bat i bąka, a ponadto miał dostać ode mnie lakierowany biało-czerwony blaszany bębenek. Gdy tylko uporał się z roztaklowaniem żaglowca, zbliżył się Oskar chowając za plecami blaszany prezent, z używaną blachą zawieszoną na brzuchu. Stanęliśmy naprzeciw siebie zaledwie o kroczek: brzdąc Oskar i wyższy o dwa centymetry brzdąc Kurt. Kurt miał gniewną, zaciętą minę - był jeszcze chyba pochłonięty niszczeniem żaglowca - i właśnie w chwili gdy wyciągnąłem i uniosłem bębenek, złamał ostatni maszt „Pamiru”; tak nazywała się łajba.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz