niedziela, 3 sierpnia 2008

Maria nie przypomniała sobie. Czuła przede mną niedorzeczny lęk, drżała trochę, schowała lewą dłoń, gorączkowo starała się zmie­nić temat rozmowy, opowiedziała mi jeszcze raz o postępach Kurta w szkole, o śmierci Stalina, o nowej lodówce w sklepie delikateso­wym firmy Matzerath, o projektowanej filii w Oberkassel. Ja nato­miast dochowałem wierności proszkowi musującemu, powiedziałem: proszek musujący, ona wstała, proszek musujący, żebrałem, ona po­żegnała się prędko, poprawiła kapelusz; nie wiedziała, czy ma już iść, kręciła przy radio, które trzeszczało, ja je przekrzyczałem:
- Proszek musujący, Mario, przypomnij sobie!
Wtedy stanęła w drzwiach, płakała, potrząsała głową, zostawiła mnie samego z trzeszczącym, gwiżdżącym radiem turystycznym, zamykając za sobą drzwi tak ostrożnie, jakby wychodziła od umiera­jącego.
A więc Maria nie może już przypomnieć sobie proszku musują­cego. Dla mnie natomiast, póki tchu mi starczy i sił do bębnienia, proszek musujący nie przestanie się pienić; bo to moja ślina u schył­ku lata w dziewięćset czterdziestym ożywiała marzankę i maliny, budziła rozkosz, wysyłała moje ciało na poszukiwania, nauczyła mnie zbierania pieprzników, smardzów i innych, nie znanych mi, lecz rów­nież jadalnych grzybów, zrobiła ze mnie ojca, tak jest, ojca, mło­dziutkiego ojca, od śliny do ojcostwa, budząc rozkosz, do ojcostwa, zbierając i płodząc; bo w początkach listopada nie ulegało już naj­mniejszej wątpliwości, że Maria była w ciąży, Maria była w drugim miesiącu, a ja, Oskar, byłem ojcem.
Myślę tak jeszcze dzisiaj, bo historia z Matzerathem zdarzyła się o wiele później, w dwa tygodnie, nie, w dziesięć dni po tym, jak zapłodniłem śpiącą Marię w łożu jej pokrytego bliznami brata Her­berta, wobec pocztówek polowych od jej młodszego brata, obergefrajtra, w ciemnym pokoju, między ścianami a oknem zaciemnio­nym papierem, w dziesięć dni później zastałem Marię, już nie śpiącą, lecz dyszącą gorączkowo, na naszej kozetce; leżała pod Matzera­them, a Matzerath leżał na niej.
Wracając ze strychu, gdzie spędzał czas na rozmyślaniach, Oskar ze swoim bębenkiem wszedł z sieni do bawialni. Tamci nie spostrze­gli mnie. Głowami byli zwróceni w stronę kaflowego pieca. Nawet nie rozebrali się porządnie. Matzerathowi kalesony zwisały u kolan. Spodnie leżały porzucone na dywanie. Sukienka i halka Marii zrolo­wały się jej ponad biustonoszem aż do pach. Majtki kołysały się jej na prawej stopie, która wraz z całą nogą, brzydko wykręconą, zwisa­ła z kozetki. Lewa noga spoczywała odrzucona, jakby obojętna, na oparciu. Między jej nogami - Matzerath. Prawą ręką odwrócił jej głowę, druga ręka poszerzała jej otwór i pomagała mu dotrzeć do celu. Spomiędzy rozczapierzonych palców Matzeratha Maria wy­trzeszczała oczy na dywan, zdawało się, jakby obserwowała jego wzór niknący pod stołem. On wgryzł się zębami w aksamitną poduszkę, unosił głowę znad aksamitu tylko wtedy, gdy rozmawiali. Bo rozma­wiali czasem, nie przerywając przy tym pracy, jedynie gdy zegar wybijał trzy kwadranse, zastygli oboje, póki mechanizm wypełniał swoją powinność, a on, obrabiając ją jak przedtem, powiedział: - Już za piętnaście. - A potem chciał się od niej dowiedzieć, czy dogadza jej to, co on robi. Ona kilka razy przytaknęła w odpowiedzi i prosiła, żeby był ostrożny. On przyrzekł, że na pewno będzie ostrożny. Ona kazała mu, nie, zaklinała go, żeby tym razem szczególnie uważał. Potem on zapytał, czy niedługo nadejdzie jej pora. A ona powiedzia­ła, że lada chwila. Wtedy chyba kurcz złapał ją w tę nogę, która zwi­sała z kozetki, bo machnęła nią w górę, ale mimo to majtki się utrzy­mały. Wtedy on znów wgryzł się w aksamitną poduszkę, a ona krzyknęła: wyskakuj, i on chciał wyskoczyć, ale potem już nie mógł, bo zanim wyskoczył, Oskar znalazł się na nich obojgu, bo waliłem go bębenkiem w krzyże, a pałeczkami w blachę, bo nie mogłem już tego słuchać: wyskakuj i wyskakuj, bo moja blacha była głośniejsza niż ich: wyskakuj, bo nie zniósłbym tego, żeby on wyskoczył, tak samo jak Jan Broński wyskakiwał zawsze z mamy; bo mama też za­wsze mówiła: wyskakuj, do Jana: wyskakuj, do Matzeratha: wyska­kuj. A potem rozdzielali się, a smarki chlustały gdzieś tam, na spe­cjalny ręcznik, albo gdy nie było go pod ręką, na kozetkę, może na dywan. Ja nie mogłem na to patrzeć. Ostatecznie sam też nie wysko­czyłem. I to ja byłem pierwszy, który nie wyskoczył, dlatego ja je­stem ojcem, nie ów Matzerath, który zawsze i do ostatka wierzył, że jest moim ojcem. Tymczasem był nim Jan Broński. I wziąłem to w spadku po Janie, że nie wyskoczyłem przed Matzerathem, że zo­stałem w środku, że zostawiłem coś w środku; i rezultatem tego był mój syn, nie jego! On w ogóle nie miał syna. To nie był prawdziwy ojciec. Choćby dziesięć razy żenił się z biedną mamą, choćby też ożenił się z Marią, bo była w ciąży. I uważał, że ludzie w naszym domu i na ulicy myślą tak jak on. Oczywiście myśleli, że Matzerath zrobił Marii brzuch i teraz żeni się z nią, chociaż ona ma siedemna­ście i pół, a on prawie czterdzieści pięć lat. Ale ona jest jak na swój wiek solidna, a jeśli chodzi o małego Oskara, to może cieszyć się z takiej macochy, bo Maria jest dla biednego dziecka nie jak maco­cha, lecz jak rodzona matka, mimo że Oskarek nie ma w głowie wszystkiego po kolei i właściwie nadaje się do zakładu na Srebrzysku albo w Tupiewie.

Brak komentarzy: