środa, 13 sierpnia 2008

Oskar miał już za sobą niejedną jazdę tramwajem, a teraz miał też jechać koleją. Gdy Bebra wprowadził mnie do przedziału, Raguna uniosła wzrok znad jakiegoś szycia, uśmiechnęła się i uśmiechając się pocałowała mnie w policzek. W dalszym ciągu uśmiechając się, nie wypuszczając przy tym szycia z rąk, przedstawiła mi dwoje po­zostałych członków teatralnego zespołu: akrobatów Feliksa i Kitty. Miodowłosa Kitty o trochę ziemistej cerze miała dużo wdzięku i była chyba wzrostu signory. Saksońska wymowa podnosiła jeszcze jej urok. Akrobata Feliks był z pewnością najwyższy w całym zespole. Mierzył dobre sto trzydzieści osiem centymetrów. Biedaczysko cier­piał z powodu zbyt wybujałego wzrostu. Pojawienie się moich dzie­więćdziesięciu czterech centymetrów jeszcze podsyciło kompleks. Poza tym profil akrobaty miał coś wspólnego z profilem rasowego konia wyścigowego, toteż Raguna nazywała go żartem Cavallo albo Feliks Cavallo. Podobnie jak kapitan Bebra, akrobata chodził w sza­rozielonym mundurze, tyle że z dystynkcjami obergefrajtra. Także panie miały na sobie zbyt twarzowe kostiumy podróżne z szarej zie­leni. Owo szycie, które miała w ręku Raguna, okazało się również szarozielonym suknem: wyszedł z tego później mundur dla mnie, ufundowali go Feliks i Bebra; Roswita i Kitty szyły na zmianę i uj­mowały coraz więcej szarej zieleni, aż bluza, spodnie i czapka polo­wa leżały na mnie jak ulał. Obuwia, które pasowało na Oskara, nie dałoby się jednak znaleźć w żadnym magazynie Wehrmachtu. Mu­siałem zadowolić się swoimi cywilnymi sznurowanymi trzewikami i nie dostałem wojskowych kamaszy.
Moje dokumenty zostały podrobione. Akrobata Feliks okazał w tej precyzyjnej pracy nadzwyczajną zręczność. Już choćby z sa­mej uprzejmości nie mogłem zaprotestować; wielka somnambuliczka podała mnie za swojego - oczywiście starszego - brata; Oskarnello Raguna, urodzony dwudziestego pierwszego października tysiąc dziewięćset dwudziestego roku w Neapolu. Do dnia dzisiejszego no­siłem rozmaite nazwiska. Oskarnello Raguna to jedno z nich i na pewno nie najgorzej brzmiące.
A potem ruszyliśmy, jak to się mówi, w drogę. Pojechaliśmy przez Słupsk, Szczecin, Berlin, Hanower, Kolonię do Metzu. Berlina pra­wie nie widziałem. Mieliśmy pięć godzin postoju. Oczywiście był
akurat alarm lotniczy. Musieliśmy schronić się w piwnicy Thomasa. Urlopowicze z frontu leżeli w podziemiach jak sardynki. Podniosła się wrzawa, gdy ktoś z żandarmerii polowej chciał nas wprowadzić ukradkiem. Kilku wojaków, którzy wracali z frontu wschodniego, znało Bebrę i jego zespół z dawnych występów gościnnych, klaska­no, gwizdano, Raguna przesyłała całusy. Domagano się, żebyśmy wystąpili, w parę minut przy końcu dawnej piwiarni zaimprowizo­wano coś w rodzaju sceny. Bebra nie mógł odmówić, zwłaszcza że jakiś major lotnictwa serdecznie i nader uprzejmie prosił, żeby dać ludziom trochę rozrywki.
Po raz pierwszy Oskar miał wystąpić w prawdziwym przedsta­wieniu teatralnym. Chociaż nie był to występ zupełnie bez przygoto­wania - w czasie jazdy pociągiem Bebra kilkakrotnie próbował ze mną mój numer - pojawiła się trema, tak że Raguna znalazła okazję, aby pieszczotliwą dłonią dodać mi otuchy.

Brak komentarzy: