Störtebeker chciał mnie zdjąć z uda Najświętszej Panny. Ja odmówiłem. On zrozumiał Oskara, kiwnął głową, zmusił bandę, żeby pozostała na klęczkach, żeby klęcząc czekała na policję, i chłopaki klęczały, drżały co prawda, niejeden ukląkł na obydwa kolana, wszyscy jednak czekali bez słowa, aż tamci - przez lewą nawę, przez środkową nawę i z zakrystii - doszli do nas, obstawili lewy boczny ołtarz.
Dużo rażących, nie nastawionych na czerwone światło latarek. Störtebeker wstał, zrobił znak krzyża, ukazał się latarkom, oddał welurowy kapelusz wciąż jeszcze klęczącemu Psujowi i podszedł w swoim nieprzemakalnym płaszczu do nabrzmiałego cienia bez latarki, do proboszcza Wiehnke, wyciągnął zza cienia na światło coś cienkiego, szamoczącego się, Luzie Rennwand, i tak długo walił w wykrzywioną, trójkątną twarz dziewczyny pod baskijskim beretem, aż cios jednego z policjantów rzucił go między kościelne ławki.
- Rany, Jeschke - usłyszałem z wysokości mojej Najświętszej Panny okrzyk innego policjanta - przecież to syn szefa!
W ten sposób Oskar z lekką satysfakcją dowiedział się, że jego dzielnym podkomendnym był syn prezydenta policji i bez oporu, grając rolę chlipiącego, uprowadzonego przez wyrostków trzylatka, oddał się pod opiekę: proboszcz Wiehnke wziął mnie na ręce.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz